Skandal na obozie Kung Fu
Jest ostatni dzień obozu Kung Fu Wing Tsun w Kecskemet. Horyzont czerwienieje od zachodzącego słońca. Uczestnicy obozu, młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni, wszyscy spoceni lecz szczęśliwi i dumni ze swoich osiągnięć, biorą udział w ostatecznej prezentacji swoich umiejętności. Stają do walki i ostatkiem sił udowadniają, że zasługują na bycie częścią tego elitarnego, momentami sekciarskiego klubu wzajemnej adoracji. Sama nie do końca wiem, co tam robię, machanie kończynami w określonych sekwencjach daje mi poczucie siły, ale też widzę na około siebie mistrzów i wiem, że jeszcze daleko mi do ich poziomu profesjonalizmu, na ulicy bym się nie obroniła, a ich umiejętności sprawiają, że ich ciała są niczym prawdziwa broń.
Zarówno Si-Kung, czyli dziadek, mistrz mojego mistrza, jak i Si-Fu, ojciec, lubią zaznaczać, że Kung Fu wymyśliła kobieta, że to walka stworzona dla słabszych i mniejszych, aby pokonywać większych i silniejszych, że każdy przy odpowiednim nastawieniu może zostać mistrzem. Jednak tak się składa, na pewno przypadkowo, że to głównie mężczyźni osiągają największe sukcesy w tym sporcie i wszyscy oni kultywują patriarchalne modele funkcjonowania, zarówno na treningach jak i prywatnie. Żyją w iluzji, którą bardzo chętnie sprzedają innym.
Na koniec obozu przychodzi moment na tytułowanie uczniów, ostateczny performance służy zdobyciu kolejnych stopni, na które trzeba zasłużyć - wykładając solidne sumy pieniędzy, udając, że to nie one grają tu największą rolę. Nagle jednak Si-Kung robi coś niespodziewanego. Wyciąga z tłumu młodą kobietę, opowiada za nią jej historię życia, jak to walczyła przez kilka lat z rakiem, a mimo tego kontynuowała treningi, nie poddawała się i to właśnie Kung Fu dało jej siłę do walki o własne życie. Po przemowie daje jej w nagrodę dwa stopnie mistrzowskie na raz. Budzi to mieszane uczucia. Nie wypada jednak pokazać zawiści, złości, poczucia niesprawiedliwości, to nie jest zgodne z filozofią Kung Fu, zatem słychać jedynie oklaski i wiwaty, gratulacje i wyrazy podziwu. Jednak ja wiem, że wiele osób poczuło się oszukanych, wy byście się tak nie poczuli?
Nikt nie ma pretensji wobec uczestniczki obozu. Nie jej wina, że została wyróżniona i uhonorowana. To Si-Kung, wykorzystując swoją władzę, sprzeciwił się wszystkiemu, co wcześniej powtarzał każdemu uczniowi jak mantrę: że stopnie mistrzowskie zdobywa się powoli, że trzeba zasłużyć na nie ciężką pracą i stopniowo zdobywanymi umiejętnościami. Są osoby, szczególnie kobiety, które przez lata pracują nad ruchami, których ta wyróżniona nie potrafi, a jednak z niewyjaśnionych przyczyn jest im odmawiane dostanie kolejnych stopni, mówione jest im, że muszą się bardziej starać, że wciąż robią za mało. A ta jedna uczennica dostała stopnie ze względu na chorobę i walkę z nią, a nie umiejętności w sztuce walki. Tym, co jest szczególnie podkreślane, to jej dzielność. Skąd my to znamy… Dzielna kobieta. Wiadomo, to najważniejsze. Tymczasem Kung Fu miało być miejscem, gdzie wszyscy startują z tego samego poziomu, nieważne, jaką mają pracę, sytuację życiową czy płeć, ważne miało być jedynie nastawienie do cierpliwej pracy nad sobą i zaangażowanie. Nie miało być w takim podejściu miejsca na faworyzacje, a jednak Dziadek nad dziadkami - Si-Kung we własnej osobie może robić, co chce. Przy okazji dając wyraźny sygnał wszystkim ćwiczącym kobietom: nie jesteście wystarczające same w sobie, nie wystarczy wasze stopniowe doskonalenie umiejętności. Za to nagradza się mężczyzn. Wy musicie być heroskami przekraczającymi siebie nawet w chorobie.
Jedna z bliższych mi uczestniczek obozu w cichości naszego pokoju wylała swoje żale. Powiedziała, że ćwiczy Kung Fu od 10 lat, od miesięcy przechodzi menopauzę, stara się ponad swoje siły i już nie umie bardziej, a jednak jej praca nie jest doceniana, zauważana, czy nagradzana. Jest jej powtarzane, że musi być lepsza, że nie dostanie nic za darmo. Przez menopauzę poci się bardziej, męczy się bardziej, w niewidoczny dla zewnętrznego obserwatora sposób przechodzi coś, co jest dla niej jak wieczna choroba. Zawieszona pomiędzy młodością a starością, już nie tak silna jak kiedyś, ale też nie na tyle wiekowa, żeby ktoś zwrócił na to uwagę.
Cała iluzja pełnego zasad świata Kung Fu się zawaliła. Czemu mają służyć stopnie i tytuły, skoro nie są przypisane do umiejętności? Czemu nagradza się za ćwiczenie w chorobie? Czy sukces ważniejszy jest od zdrowia? Ale czy nie jest tak też w życiu poza Kung Fu? Gdy iluzja sensowności upada, zadajemy sobie pytanie, po co bierzemy udział w nieustannej gonitwie. Może w codzienności nagroda, podobnie jak w Kung Fu, też zależeć będzie nie od naszych starań i umiejętności, ale od uznania jakiegoś starego dziada.