Instytut Etnologii i Antropologii Kulturowej UW
Published on Instytut Etnologii i Antropologii Kulturowej UW (https://etnologia.uw.edu.pl)

Strona główna > Printer-friendly > antroPopularnie

antroPopularnie

antroPopularnie 

archiwum prac powstałych w ramach zajęć "Antropolog w mediach. Popularyzacja nauki" 2023/2024

 

Felietony

 

Joanna Kołakowska

Maszerują chłopcy, maszerują

8.11.2023

- Słyszałem, że w Warszawie 11 listopada lepiej nie wychodzić z domu – zagaduje mnie znajomy. Pochodzi z Iraku, w polsce mieszka od dwóch lat.

- Faktycznie, może lepiej nie – odpowiadam. W pierwszym odruchu doradziłabym to chyba każdemu, kto nie jest białym cis-hetero polakiem katolikiem – mój kolega nie spełnia przynajmniej trzech z tych kategorii.

- Ja w zeszłym roku nie wychodziłem, ale w tym już się nie boję – mówi na to, co daje mi do myślenia: Czy nasz (mój) strach przed marszem niepodległości jest wyolbrzymiony?

Marsz odbywa się od 2010 roku. Organizatorzy nie kryją się ze swoimi nacjonalistycznymi, zakrawającymi na faszystowskie ideami, co pokazują hasła przewodnie marszów: „Polska dla Polaków, Polacy dla Polski”, „Polska bastionem Europy”, „Nasza cywilizacja, nasze zasady”, „Silny naród, wielka Polska”. Ach, nie ma to jak długi łańcuch ludzkich istnień połączonych myślą prostą.

Odkąd mieszkam w Warszawie, dzień 11 listopada wywoływał we mnie niepokój – na mieście roiło się od grupek w odzieży patriotycznej, które na ten dzień specjalnie wypełzały z głębi dziejów, z krain mrocznych, puszcz odwiecznych, pól i stepów. Można by pomyśleć: „O jezu, a cóż to za wojacy"? To w pierwszym szeregu podąża na bój legion żołnierzy Maryi, Jezusa Chrystusa i papieża Jana Pawła 2, bojowników o niepodległą i wolną polskę! W rękach broń, w oczach prąd. 

Maszerują chłopcy, maszerują.

Nie widziałam nigdy marszu na własne oczy, swoją wiedzę i wyobrażenia na jego temat czerpię z mediów. Wydarzenie nie cieszy się raczej dobrą sławą – kiedy o nim myślę, przed oczami staje mi obraz morza płonących czerwonych rac i słyszę dźwięk gardłowych okrzyków, których autorzy domagają się polski dla polaków, co z jakiegoś powodu nie wzbudza we mnie miłości do tej ojczyzny zdobytej krwią i blizną, a raczej każe mi się zastawiać, czy w takim razie księżyc powinien pozostać do dyspozycji księży. 

Jednym ze sławnych „incydentów”, które zdarzyły się podczas marszu, było podpalenie mieszkania racą wrzuconą przez okno w 2020 roku – rzucający, z okrzykiem „Niech płonie ta k**wa”, celował w inny balkon, na którym wywieszona była tęczowa flaga oraz baner Strajku Kobiet, – nie trafił, a ofiarą jego wybryku niemal padły zbiory znawcy twórczości Witkacego.

W tym samym roku jeden z reporterów relacjonujących marsz został postrzelony przez policję gumową kulą w twarz, a na stacji Warszawa Stadion doszło do dosyć brutalnych starć naszych legionistów z policją. Warszawa w gruzach, widać nie istnieje umiar. Wszystkie te obrazy nie zachęcają do wychodzenia tego dnia z domu. 

Właściwie moje główne pytanie brzmi: czy powinniśmy traktować marsz niepodległości jako poważne zagrożenie, nie tylko fizyczne, ale także społeczne i polityczne? Oczywiście nie należy go lekceważyć, jednak w tym roku mnie osobiście marsz niepodległości tyle straszy co śmieszy. Mówiąc o tym nieszczęsnym wydarzeniu, nie dawałabym nacjonalistom łamane na faszystom aż takiej mocy. Czy ich poglądy są zagrożeniem? Owszem, i należy się im sprzeciwiać, stawiać opór, wypleniać je z przestrzeni publicznej – a jedną z taktyk osiągnięcia tego celu może być śmiech. Podkręcając strach przed marszem, w pewien sposób karmimy ich przekaz bycia wielką narodową siłą. A prawda jest też taka, że są oni po prostu trochę śmieszni ze swoimi trącącymi myszką hasłami i pompatycznym przekazem walki o wolność narodu zagrożonego przez Unię Europejską, p*d@łki, aborcje i „multikulturalizm”. Mam nadzieję, że głoszenie tego rodzaju dyrdymałów niedługo będzie mogło już pozostać tylko w sferze nieco ciężkostrawnego żartu.

Chciałabym więc zachęcić, z okazji zbliżającej się pięknej daty 11 listopada, do podśmiewywania się z naziolskich tabunów. Pozwolę sobie zacząć, na melodię znanej patriotycznej pieśni:

Maszerują chłopcy, maszerują. Race w ręku błyszczą, polskich flag rój. I trochę bez sensu tam pokrzykują. Bo ich idee są zupełnie na ...

\

[polska i polacy pisane małą specjalnie]

Mikołaj Witkowski

Nasze duszne niepokoje

No więc mamy czas zaduszny i faktycznie, coś się za duszno robi na cmentarzach. Stearynowe wyziewy, słońce (nazbyt) gorące i ciała, żywe jeszcze, stłoczone, zgrzane w jesiennych kurtkach nie na tę pogodę. Wreszcie i ci, dla których się tu gromadzimy, bliscy nasi i dalecy krewni, przyjaciele i zupełnie obcy, wiecznie odpoczywający na tym skromnym, skończonym skrawku ziemi. Coraz ich więcej i – powiadają w Centrum Analiz i Badań Unii Metropolii Polskich [1] – będzie więcej. Dużo więcej. „Jeszcze dziesięć lat i nie starczy dla was tu miejsca!” - wołałby dziś Jonasz, idąc alejkami Bródna, Woli i Wólki. Tylko kto go posłucha? 

Jak uczyli dziadowie naszych etnografów, a oni przekazali współczesnym, zmarłych chowamy po to, by skutecznie wyprawić ich na drugą stronę. By nie wracali i nie niepokoili nas już w tym świecie. Tymczasem im więcej pochówków, tym więcej niepokoju, a ONI, coraz bardziej obecni, coraz mniej transcendentni, kpią sobie z naszych zachodów i grożą, że się nie pomieszczą. Ba! Że my się nie pomieścimy!

I za co to wszystko? Ze skóry wyłazimy, by ich nie niepokoić, na palcach niemal stąpamy z szacunku do ich wiecznego spoczynku, fortuny wydajemy na ich kamienne mieszkania, na czynsz, by ich nie eksmitowano, na światło nawet, a sprzątaniem i tak sami musimy się zająć. Wszystko to albo niewdzięczność, albo… 

…strajk włoski. „Czyja jest ta wieczna pamięć (pytają milcząco pogrzebani) nasza czy wasza? «Odejdźcie w pokoju» – mówicie – «ale nie dalej jak za bramę cmentarza». No więc jesteśmy i co z nami zrobicie?”. Tak, moi drodzy, stanęliśmy w pół drogi do dziadów naszych, nie chcąc ich puścić, jak oni puszczali swoich: łagodnie, z upływem czasu, mierzonego cyklami przyrody, która równała ziemną mogiłę w miarę wyrównywania się pamięci o niej. Czym są te kamienne mieszkania, jak nie więzieniem, w którym zamykamy ją – pisze Jerzy Ficowski – „na tysiąc rygli ciężaru”? Nie zawsze tak robiliśmy. I doprawdy nie tylko nowinki na rynku funeralnym – jakże niepokojące wielu hydrolizy alkaliczne, biourny, rekompozycje i inne niemożliwe w Polsce możliwości – mogą nam pomóc w uwalnianiu pamięci, a z nią – także przestrzeni cmentarzy. Żyją jeszcze ludzie, którzy pamiętają, że grób dawniej istniał tyle, ile trwała pamięć o zmarłym – nie odwrotnie. A gdy ta odeszła, przestawał być grobem, pozostając częścią cmentarza: uświęconego miejsca pamięci o wszystkich wiernych zmarłych. Gdy kopało się nowy grób, trafiano nieraz na ich kości, które z szacunkiem zbierano i przesuwano w inne miejsce. Ciała zdążyły się do tego czasu rozłożyć i oddać Ziemi to, co z niej latami czerpały. W nie tak odległej nam Grecji wiejskie cmentarze są z kolei od wieków wyposażone w ossuaria, do których po pięcioletniej żałobie przenosi się szczątki pochowanych. Nikogo nie niepokoi tam niepokojenie zmarłych. Tak po prostu wspólnota rozstaje się z bliskimi – etapami. I jest to dla niej ważne – że właśnie w ten sposób. Być może więc i my nie musimy się bać ucieczki pamięci. Może możemy pozwolić, by było jak w zakończeniu wiersza Ficowskiego:

 

Aż w jakąś małą wielkanoc

czas kamień odwali

znad Świętej Pamięci

 

Święta Pamięć wniebowstąpi

alleluja w zapomnienie

by je uświęcić

Antonina Stanecka

Skandal na obozie Kung Fu

Jest ostatni dzień obozu Kung Fu Wing Tsun w Kecskemet. Horyzont czerwienieje od zachodzącego słońca. Uczestnicy obozu, młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni, wszyscy spoceni lecz szczęśliwi i dumni ze swoich osiągnięć, biorą udział w ostatecznej prezentacji swoich umiejętności. Stają do walki i ostatkiem sił udowadniają, że zasługują na bycie częścią tego elitarnego, momentami sekciarskiego klubu wzajemnej adoracji. Sama nie do końca wiem, co tam robię, machanie kończynami w określonych sekwencjach daje mi poczucie siły, ale też widzę na około siebie mistrzów i wiem, że jeszcze daleko mi do ich poziomu profesjonalizmu, na ulicy bym się nie obroniła, a ich umiejętności sprawiają, że ich ciała są niczym prawdziwa broń. 

Zarówno Si-Kung, czyli dziadek, mistrz mojego mistrza, jak i Si-Fu, ojciec, lubią zaznaczać, że Kung Fu wymyśliła kobieta, że to walka stworzona dla słabszych i mniejszych, aby pokonywać większych i silniejszych, że każdy przy odpowiednim nastawieniu może zostać mistrzem. Jednak tak się składa, na pewno przypadkowo, że to głównie mężczyźni osiągają największe sukcesy w tym sporcie i wszyscy oni kultywują patriarchalne modele funkcjonowania, zarówno na treningach jak i prywatnie. Żyją w iluzji, którą bardzo chętnie sprzedają innym. 

Na koniec obozu przychodzi moment na tytułowanie uczniów, ostateczny performance służy zdobyciu kolejnych stopni, na które trzeba zasłużyć - wykładając solidne sumy pieniędzy, udając, że to nie one grają tu największą rolę. Nagle jednak Si-Kung robi coś niespodziewanego. Wyciąga z tłumu młodą kobietę, opowiada za nią jej historię życia, jak to walczyła przez kilka lat z rakiem, a mimo tego kontynuowała treningi, nie poddawała się i to właśnie Kung Fu dało jej siłę do walki o własne życie. Po przemowie daje jej w nagrodę dwa stopnie mistrzowskie na raz. Budzi to mieszane uczucia. Nie wypada jednak pokazać zawiści, złości, poczucia niesprawiedliwości, to nie jest zgodne z filozofią Kung Fu, zatem słychać jedynie oklaski i wiwaty, gratulacje i wyrazy podziwu. Jednak ja wiem, że wiele osób poczuło się oszukanych, wy byście się tak nie poczuli? 

Nikt nie ma pretensji wobec uczestniczki obozu. Nie jej wina, że została  wyróżniona i uhonorowana. To Si-Kung, wykorzystując swoją władzę, sprzeciwił się wszystkiemu, co wcześniej powtarzał każdemu uczniowi jak mantrę: że stopnie mistrzowskie zdobywa się powoli, że trzeba zasłużyć na nie ciężką pracą i stopniowo zdobywanymi umiejętnościami. Są osoby, szczególnie kobiety, które przez lata pracują nad ruchami, których ta wyróżniona nie potrafi, a jednak z niewyjaśnionych przyczyn jest im odmawiane dostanie kolejnych stopni, mówione jest im, że muszą się bardziej starać, że wciąż robią za mało. A ta jedna uczennica dostała stopnie ze względu na chorobę i walkę z nią, a nie umiejętności w sztuce walki. Tym, co jest szczególnie podkreślane, to jej dzielność. Skąd my to znamy… Dzielna kobieta. Wiadomo, to najważniejsze. Tymczasem Kung Fu miało być miejscem, gdzie wszyscy startują z tego samego poziomu, nieważne, jaką mają pracę, sytuację życiową czy płeć, ważne miało być jedynie nastawienie do cierpliwej pracy nad sobą i zaangażowanie. Nie miało być w takim podejściu miejsca na faworyzacje, a jednak Dziadek nad dziadkami - Si-Kung we własnej osobie może robić, co chce. Przy okazji dając wyraźny sygnał wszystkim ćwiczącym kobietom: nie jesteście wystarczające same w sobie, nie wystarczy wasze stopniowe doskonalenie umiejętności. Za to nagradza się mężczyzn. Wy musicie być heroskami przekraczającymi siebie nawet w chorobie.

Jedna z bliższych mi uczestniczek obozu w cichości naszego pokoju wylała swoje żale. Powiedziała, że ćwiczy Kung Fu od 10 lat, od miesięcy przechodzi menopauzę, stara się ponad swoje siły i już nie umie bardziej, a jednak jej praca nie jest doceniana, zauważana, czy nagradzana. Jest jej powtarzane, że musi być lepsza, że nie dostanie nic za darmo. Przez menopauzę poci się bardziej, męczy się bardziej, w niewidoczny dla zewnętrznego obserwatora  sposób przechodzi coś, co jest dla niej jak wieczna choroba. Zawieszona pomiędzy młodością a starością, już nie tak silna jak kiedyś, ale też nie na tyle wiekowa, żeby ktoś zwrócił na to uwagę.

Cała iluzja pełnego zasad świata Kung Fu się zawaliła. Czemu mają służyć stopnie i tytuły, skoro nie są przypisane do umiejętności? Czemu nagradza się za ćwiczenie w chorobie? Czy sukces ważniejszy jest od zdrowia? Ale czy nie jest tak też w życiu poza Kung Fu? Gdy iluzja sensowności upada, zadajemy sobie pytanie, po co bierzemy udział w nieustannej gonitwie. Może w codzienności nagroda, podobnie jak w Kung Fu, też zależeć będzie nie od naszych starań i umiejętności, ale od uznania jakiegoś starego dziada. 

Józek Nowosielski

Krowy w korku

Święta się zbliżają, kulturalne centrum naszego kraju powoli rozpoczyna doroczną migrację na południe, aby tam, w cieniu Giewontu, osiągnąć punkt kulminacyjny gdzieś w okolicach nocy sylwestrowej. A w przemieszczeniu tym towarzyszą mu rzesze turystów przynoszące Podhalu chlubne miano zimowej stolicy. Przybysze ci, poza spacerami po Krupówkach czy okazyjnymi zjazdami z Gubałówki, będą może mieli okazję na własne oczy (uszy) zweryfikować prawdziwość przekonania o zwierzętach gospodarskich nabierających głosu w wigilijny wieczór. Bez oceniania chciałbym przeprowadzić eksperyment, który tym zwierzętom głosu udzieli i to bez względu na datę. Nie tyle może zwierzętom, ile raczej ich opiekunom, ale podążając za zasadą, że każdy głos się liczy, zakładam, że będzie to reprezentacja w jakimś stopniu adekwatna. 

Weźmy pod lupę taką oto sytuację, której świadkiem, a nawet lepiej – bezpośrednim uczestnikiem, byłem kiedyś w jednej z podhalańskich wsi. Rzecz działa się pięknego popołudnia, kiedy to na drodze w stronę Zakopanego coś się zaczęło korkować – a dodać przy tym należy, że nie było to w żadnym wypadku odstępstwo od normy i korki na podhalańskich wsiach zdarzają się w miarę regularnie. Jakbym siedział w jednym z samochodów grzecznie czekających poruszenia, prawdopodobnie frustrować zaczynałby mnie brak piwa i książki w okolicy, albo też jakiegokolwiek innego potwierdzenia, że sytuacja jest co najmniej urlopowa, jeśli nie wakacyjna. Pewnie też zacząłbym się zastanawiać, co może być powodem zatoru. A opcji jest kilka i wszystkie są niezwykle sugestywne. Może ktoś wlecze się traktorem. Może gdzieś stanął beczkowóz i odbiera mleko. Może wreszcie ktoś w biały dzień postanowił przeprowadzić przez ulicę krowy. Już rozwiewam wątpliwości: powodem tego konkretnego wydarzenia była opcja ostatnia.

Co takiego zastanawiającego jest w tej sytuacji? Nie chodzi mi o prostolinijne narzekanie na turystów przyjeżdżających na wieś odpocząć i oczekujących standardów co najmniej miejskich (choć korki w mieście są raczej cominutowością niż codziennością). Kwestia jest zdecydowanie szersza. Przestrzeń, którą kojarzymy z odpoczynkiem, jest przecież z konieczności przestrzenią zamieszkiwaną. Tam, gdzie dla turysty liczą się widoczki, browarek i narty czy górskie buty, dla kogoś miejscowego ważny jest sprawny dojazd do pracy busikiem, którego cena nie jest dostosowana do zarobków oddalonych o 334 kilometry, albo możliwość skoszenia własnego trawnika, bez względu na to, czy jest on przy domu, czy rozciąga się po horyzont.  

Nie chcę też projektować problemu. Podhale (ale i inne regiony w podobnej sytuacji) jest w znacznym stopniu od turystów zależne. Oczywistym jest też, że nie wszystkie rejestracje we wspomnianym korku zaczynały się literką W. Może nawet przeciwnie, większość stanowić mogły zestawienia KNT i KTT, bo przecież busikami jeździ się długo, drogo i niewygodnie. 

Zamiast więc narzekać, chciałbym apelować. O to głównie, by kiedy następnym razem w czasie spaceru kolejną już z rzędu sielankową dróżką, wśród sielankowych łąk i równie sielankowych lasów wdepniesz drogi czytelniku w gówno, to zamiast narzekać na krowę, wytrzyj buta w trawę.

Jakub Busz

Słoik w ruchu

Stacja Gdańsk Oliwa. Za oknem ośnieżony peron. Jeszcze przed chwilą z okien pociągu było widać łąki w okolicach Godętowa, lasy sosnowe w Strzebielinie czy dźwigi gdyńskiego portu. Chopin na zmianę z konduktorem odzywają się z głośników. Krajobrazy przemijają jeden za drugim. Zmieniają się światy. Za wieżą gdańskiego dworca ostatnie spojrzenie na kościół św. Trójcy, fragment dawnej fosy, podniszczone kamienice Oruni. Zaczynają się gdańskie Niziny, które stopniowo przejdą w pagórkowate Kociewie. W Tczewie ostry kontur – Wisła – przerwie to malowidło i wprowadzi widza na Żuławy. I tak z okien pociągu obserwuję przechodzenie pomorskich pejzaży.

Który to już raz? Od 2016 w ciągłej wojaży. Niedziela i piątek. Święte dni tułaczki. Ruch i przemieszczanie są wpisane w życie społeczne. Od dawien dawna ludzie migrują. W dzisiejszej Polsce dużo mówi się o migracjach z miast do podmiejskich wsi. W XIX wieku ośrodki przemysłu jak Łódź czy górnośląskie miasta wyrastały dzięki tym, którzy przywędrowali za pracą ze wsi. W tym samym czasie wieleset tysięcy dusz odważyło się wsiąść na pokład i popłynąć przez ocean ku nowej rzeczywistości – za chlebem, wolnością, trzymając się marzeń lub ulegając propagandzie. Ale to wielka i historyczna skala. Tymczasem współcześnie ktoś przeprowadził się do nowego miasta, ktoś inny wyjechał na wakacje. Jakiś uczeń jeździ każdego dnia rano PKS-em do swojej szkoły. Najróżniejsi imigranci i emigranci nieustannie przekraczają granice państw. Z rozmów ze znajomymi czy z ekranów telefonów docierają do nas informacje o podróżach w bliskie i dalekie miejsca, zatłoczonych pociągach, o za drogim paliwie. Na Instagramie można pochwalić się spacerem w lesie lub czekaniem na samolot. W mediach słychać o uchodźcach, tych wszystkich którzy z różnych powodów musieli opuścić swój dom i w tragicznych warunkach uciekać ku bezpieczeństwie i spokojnej egzystencji. 

Nauki społeczne kładą nacisk na mobilność jako stałą cechę współczesnych społeczeństw. Nie zauważamy wszechobecności ruchu – jest on tak wrośnięty w aktualne tryby życia, że w większości nie jest obiektem naszej refleksji. Mikro- i makromigracje są naszą codziennością, prawie powietrzem. Nurtującą kwestią pozostaje dla mnie to, jak bardzo osobiste migracje odrywają nas od jednego miejsca i przebudowują naszą tożsamość. Wydaje mi się – może to złudne – że pełne zakorzenienie w danym miejscu wiąże się z życiem w trybie osiadłym. Koczownik czy wędrowiec nigdzie nie zostaje na długo. Musi szukać, podążać. Czy w końcu odnajdzie swoje miejsce? Czy musi je odnaleźć?

Pociąg już minął Iławę, chwilę wcześniej, z widokiem na malborski zamek pożegnałem Pomorze. Za Działdowem zniknie swojski i bliski mi poniemiecki świat. Wkrótce wjadę na teren dawnej Kongresówki i będę patrzył na mazowieckie pola. Znów melancholijnie zatęsknię za światem, który zostawiłem za sobą i jako inna osoba wysiądę na Warszawie Centralnej. Tu jestem inny niż tam. Inaczej mówię, zachowuję się, inaczej odbieram świat. W pociągu czuję się jeszcze dobrze. Jestem w międzyświatach, w sferze liminalnej między uczelnią i domem. Gdzie w tym wszystkim jest tożsamość? Zadaję sobie to pytanie od dawna. Gdzie jest moje miejsce? Gdzie jestem swój, a gdzie obcy? Który z moich światów jest ważniejszy i który w końcu wygra? Jestem więźniem mobilności. Nie potrafię bez niej żyć.

Karolina Dorociak

Trauma patriarchatu, czyli dlaczego Japonia nie jest krajem naszych wyobrażeń

Jako wciąż dokształcająca się antropolożka i japonistka w wolnym czasie (o ile takowy się nadarzy) staram się sięgać po literaturę, w której mogę odnaleźć wątki związane z którymś z moich kierunków studiów. Tym razem jednak zdarzyło się to całkowicie przypadkowo. Będąc w tym roku w Londynie, natrafiłam na małą i prywatną baro-księgarnię. Nawiązując do moich wcześniejszych rozmyślań (związanych z nieznajomością kobiecej literatury japońskiej), poprosiłam o polecenie dobrej książki jedną z pracownic księgarni. W ten oto sposób po raz pierwszy trafiłam na literaturę Sayaka Muraty. 

Jeśli jakaś książka powinna posiadać w opisie TW (trigger warning), to z pewnością ona. Nikt nie spodziewałby się tematyki: kazirodztwa, wykorzystywania seksualnego dzieci, zaburzeń psychicznych i emocjonalnych czy bardzo graficznego kanibalizmu po książce z jasnozieloną okładką i małym zdjęciem pluszowego jeża. Ja z pewnością nie, co nie zmienia faktu, że jest to jedna z lepszych książek, jakie przeczytałam w ostatnim czasie. 

Wznosząc się jednak ponad użyty w książce brutalizm, stwierdzam, że jest to (w mojej opinii) jedna z lepszych pozycji literatury fabularnej, która próbuje zmierzyć się z tematem patriarchalizmu, samotności i odmienności we współczesnej Japonii. Proces globalizacji i równy dostęp do informacji na całym świecie powoli wprowadza również zmiany do kultury i myślenia Japończyków. Jednak wciąż proces ten jest powolny i częściej dotyka młodsze pokolenia, które w społeczeństwie japońskim mają niestety niewiele do powiedzenia. Tak na przykład, choć coraz więcej osób w Japonii posiada tatuaże, to jednak osoba z nimi nie zostanie wpuszczona do np. onsenu (gorących źródeł), ale znajdzie w sklepie specjalne wodoodporne plastry do ich zasłonięcia. Ta społeczna polaryzacja sprawia, że coraz częściej dochodzi w Japonii do poważnych konfliktów międzypokoleniowych a co za tym idzie do emigracji młodych ludzi, którzy nie potrafiąc dopasować się do ,,tradycyjnego’’ stylu życia, decydują się ostatecznie na wyjazd zagranicę. 

Tak zrobiła moja bliska znajoma, która po ukończeniu studiów na uniwersytecie w Greenwich zdecydowała się na powrót do Japonii. Jednak po spędzeniu dwóch lat w tradycyjnej, japońskiej firmie popadła w głęboką depresję, która uniemożliwiła jej nawet samodzielne funkcjonowanie. Ostatecznie zdecydowała się na powrót do Anglii. Różnica pomiędzy dosyć luźnym, europejskim stylem życia w zderzeniu z japońską tradycją stała się dla niej zbyt dotkliwa, by mogła kontynuować swoje życie w kraju ojczystym.

Te właśnie tematy stara się poruszyć autorka powieści Earthlings, sama będąc "ofiarą" tradycyjnego i patriarchalnego społeczeństwa japońskiego. Jeżeli przejdziemy już ponad bardzo triggerujące sytuacje i zachowania, może okazać się, że są one jedynie jej sposobem na poradzenie sobie z tą traumą. Są próbą na zadanie pytania: Jak daleko jesteś w stanie się posunąć, by móc żyć swoim własnym życiem? Ile jesteś w stanie poświęcić, by nie stać się częścią ,,fabryki’’? Autorka w swojej książce stara się pokazać wszystkie grzechy patriarchalnego społeczeństwa Japonii, jednocześnie szukając jakiegokolwiek wyjścia z tej sytuacji. Głównej bohaterce wreszcie udaje się uciec przed zgubną indoktrynacją fabryki (w ten sposób nazywa ona japońskie tradycyjne społeczeństwo), lecz jej wizja indywidualizmu też ma wysoką cenę. 

W końcu książka porusza również temat, który jest od bardzo dawna obecny w Japonii: całkowitej alienacji, poczucia obcości i niedopasowania. Japońskie społeczeństwo nastawione najpierw na naukę a później na pracę, nie kultywuje czasu wolnego w sposób, jaki ja czy ty spędzamy po zakończeniu obowiązków. Gdy dostanie się na uniwersytet jest możliwe jedynie po uczęszczaniu na specjalne kursy przygotowawcze, a zatrudnienie w japońskiej firmie uda się jedynie z bardzo bogatym CV, praca prawie nigdy się nie kończy. A jeśli ktoś postanowi wyjść poza ten utarty schemat, staje się innym, obcym. Autorka książki zadaje więc pytania, czy tacy się rodzimy, czy takimi czynią nas okoliczności, w jakich się wychowujemy i żyjemy. Czy jedni rodzą się z łatwością do ,,wpasowania’’ się w społeczne konwenanse a drudzy są z góry skazani na samotność? Czy jesteśmy wynikiem manipulacji różnych zewnętrznych czynników, które kształtują nas na "ziemian" i "obcych", czy po prostu pochodzimy z innych planet? 

Może trudno o tej książce powiedzieć, że się ją lubi, ale z pewnością jest to książką, która skłania do rozmyślań o stanie współczesnego społeczeństwa i o tym, w jakim sensie my sami jesteśmy jego produktem. Graficzne opisy współcześnie stabuizowanych zachowań jedynie wzmacniają oburzenie, złość a czasem nawet i nienawiść względem zamkniętego społeczeństwa i ludzi z "klapkami" na oczach.  To książka, która w skrajny sposób pokazuje, dlaczego potrzebujemy zmian i zwiększania świadomości społecznej nawet w stosunku do naszego codziennego życia. I ostatecznie, w ramach doświadczeń międzykulturowych, pozostawia z pytaniem, ile z tych rzeczy same/sami kiedyś przeżyliśmy?

 

Audio-słownik

Afordancja (Mikołaj Witkowski)

 

Infibulacja (Antonina Stanecka)

 

Pogranicze (Jakub Busz)

Stres mniejszościowy (Karolina Dorociak)

 

Reportaże i artykuły popularnonaukowe

Karolina Dorociak - Boży posłańcy nie tylko od święta [2] 

Joanna Kołakowska - Życie w stanie wyjątkowym [3]

Józef Nowosielski - Jak zrobić sobie miasto [4]

 

Podcasty

 

Etnograf codzienny - Używki

 

 

Pod lupą antropologa - Antropologia zaangażowana

Wywiady

wkrótce

Na skróty

  • Dyżury
  • Katalog biblioteki
  • Plany zajęć
  • Pracownicy
  • Kalendarz wydarzeń

Adres URL źródła: https://etnologia.uw.edu.pl/antropopularnie

Odnośniki
[1] https://metropolie.pl/artykul/miejskie-nekropolie-sytuacja-i-wyzwania-w-miastach-ump
[2] https://etnologia.uw.edu.pl/sites/default/files/karolina_dorociak_bozy_poslancy_nie_tylko_od_swieta.pdf
[3] https://etnologia.uw.edu.pl/sites/default/files/joanna_kolakowska_zycie_w_stanie_wyjatkowym.pdf
[4] https://etnologia.uw.edu.pl/sites/default/files/jozef_nowosielski_jak_zrobic_sobie_miasto.pdf