Impresje terenowe po I wyjeździe
Nie było już odwrotu…
Gdybym miał wskazać jeden punkt i nazwać go początkiem, momentem w którym postawiłem swój pierwszy krok w roli badacza, fizycznie zanurzonego w terenie, poruszającego się w materialnym świecie miejsc i ludzi je zamieszkujących, a nie jedynie w uprzednio wytworzonych wyobrażeniach na ich temat, bez wahania wróciłbym pamięcią do takiej oto chwili. Na niewielkim skrawku trawy, przyległym do skrzyżowania dwóch leśnych ścieżek, gdzieś miedzy Wólką Pełkińską a Jagiełłą, siedzę razem z Olą, z którą zdecydowaliśmy się stworzyć na czas tego wyjazdu laboratoryjnego nasz badawczy tandem, jak się później okazało działający nierozerwalnie aż do samego końca. Jedząc drożdżówki kupione w mijanym chwilę wcześniej sklepie, zagłębiamy się rozmową w nasz kwestionariusz. Robiliśmy to już niejednokrotnie, chociażby poprzedniego wieczora, gdy razem z całą grupą omawialiśmy po kolei każde pytanie w nim się znajdujące, tym razem jednak było zupełnie inaczej.
Znajdowaliśmy się bowiem w tym specyficznym stanie niepewności i napięcia, podobnym do scenicznej tremy, skrępowani wizją opuszczenia bezpiecznych ram rozważań teoretycznych i wrzucenia całych siebie w sferę praktycznego działania. Z jednej strony mieliśmy za sobą godziny lektur, dyskusji i myślenia, cały ten proces budujący nasze kompetencje badawcze, uzbrajający nas w wiedzę oraz postawy, czyniące z nas osoby jakoś przygotowane do uprawiania etnografii. Z drugiej czuliśmy, że jesteśmy na progu pierwszej weryfikacji, wystawieni na konfrontację naszych umiejętności ze światem rzeczywistym, niezbyt pewni jej efektów. Gdy dotarliśmy do końca kwestionariusza nie było już odwrotu, nic więcej nie oddzielało nas od bycia w terenie, nawet otaczające drzewa były przecież jego częścią. Spakowaliśmy plecaki, wsiedliśmy na rowery i ruszyliśmy w kierunku Wólki Pełkińskiej, ustaliwszy uprzednio, że od znajdującego się w tej miejscowości cmentarza zaczniemy nasze poszukiwania.
Spotkanie na cmentarzu
Przekroczyliśmy więc jego bramę i wędrowaliśmy chwile pomiędzy nagrobkami szukając czegoś co przyciągnie naszą uwagę, pierwszego śladu, punktu zaczepienia. Nie mogąc nic takiego wypatrzyć, podeszliśmy do jedynej obecnej tam osoby, starszej pani krzątającej się wokół grobu. Te pierwsze słowa kierowane do nieznajomej, mimowolnie postrzeganej jako potencjalna rozmówczyni były jakieś koślawe, wydukane, opuszczające wyraźnie ściśnięte jeszcze gardło. Przedstawiliśmy się mówiąc, że jesteśmy studentami, prowadzimy badania, szukamy osób skorych do porozmawiania z nami oraz podzielenia się swoimi wspomnieniami z czasów wojny i powojnia. Spytaliśmy ową Panią czy na tym cmentarzu nie ma jakichś grobów z tamtego okresu. Wydawało mi się, że taka inicjacja rozmowy wypadnie raczej swobodnie, mało zobowiązująco, a co ważniejsze nie przyjmie charakteru nazbyt bezpośredniego wdepnięcia w intymną przestrzeń tej Pani, która właśnie odwiedzała grób swojego syna. Tymczasem jej reakcja wprawiła nas w niemałe zakłopotanie, bowiem usłyszawszy nasze słowa Pani od razu otworzyła przed nami drzwi do świata swojej niedawnej osobistej tragedii, jaką była śmierć własnego dziecka. Ledwo co zagadnięta, już po chwili dzieliła się głębokim wewnętrznym smutkiem płynącym z tej dotkliwej straty. Żadne z nas nie było chyba gotowe na taką falę emocji uderzającą bez uprzedzenia. Szczerze poruszeni staraliśmy się poprawić jej nastrój, pocieszyć, wskazać na coś miłego i ciepłego w jej własnych słowach. Udało się.
Pani ochłonęła, przeprosiła nas dziękując zarazem, że przyjęliśmy jej wybuch wzruszenia. Przyglądała się nam z sympatią, mówiąc przy tym z pewnym żalem w głosie jak niewiele osób wykazuje dzisiaj jakiekolwiek zainteresowanie przeszłością, w szczególności miejscami takimi jak cmentarze, chociażby ten, który gdyby nie ona zarastałby w zapomnieniu, zaniedbany, niszczejący. Zaprowadziła nas następnie w sam jego narożnik, gdzie pod ogrodzeniem pokazała nam kilka niewyraźnych, podłużnych kopców, porośniętych trawą, w którą ktoś wetknął parę zniczy. Powiedziała nam, że to mogiły z czasów wojny, choć nie wie kto dokładnie tu leży. Wydaje jej się, że jacyś żołnierze radzieccy, ale pewna nie jest. Nie ma tu żadnego krzyża ani tabliczki, a same groby będące ledwo dostrzegalnymi fałdami gruntu, skutecznie maskują się przed wzorkiem ludzi nie mających pojęcia o ich istnieniu.
My już jednak do nich nie należeliśmy, znaleźliśmy swój materialny punkt zaczepienia, dotknęliśmy odrobiny tych prywatnych losów, splątanych w otaczającej nas przestrzeni. Co więcej, Pani wskazała nam kilka kierunków, konkretnych wręcz domów, w których przy odrobinie szczęścia powinniśmy napotkać osoby sięgające pamięcią do interesujących nas czasów i być może chętne do porozmawiania z nami. Choć przeprowadzona na cmentarzu rozmowa nie miała charakteru wywiadu, w jej trakcie nie zadaliśmy żadnego pytania z kwestionariusza, bez wątpienia stała się dla mnie tym momentem, w którym moje wyobrażenie przemierzanego przez nas terenu przestało być jedynie bezosobową zbieraniną faktów i postrzeżeń, wywiedzioną z naszego teoretycznego przygotowania, a zaczęło osadzać się w konkretnej rzeczywistości, zamieszkiwanej przez żywych ludzi.
Światy innych ludzi
Z tego więc miejsca zaczęła się nasza etnograficzna podróż przez podwórka, kuchnie czy ławki pod sklepami, gdzie poznawaliśmy kolejne osoby zapraszające nas do swoich światów i opowiadające o przeżyciach, ludziach czy wydarzeniach, zarówno doświadczanych osobiście jak i tych zasłyszanych, istniejących już tylko w sferze pamięci komunikacyjnej okolicznych mieszkańców.
Każde takie spotkanie to w zasadzie oddzielna historia, w pełni zasługująca na odrębne przedstawienie, bo choć w trakcie wydawało nam się czasem, że z punktu widzenia naszych badań nic istotnego z niektórych rozmów nie wynika, to patrząc z perspektywy dzisiejszej, odseparowanej dziesięcioma miesiącami, odnoszę wrażenie, jakby wszystkie one wprowadzały nas w kolejne obszary ludzkich doświadczeń, za każdym razem równomiernie rozbudowując zakres posiadanej wiedzy.
Nie twierdzę bynajmniej, że od zrobienia pierwszego kroku, inicjującego naszą wędrówkę po tropach pamięci, każdy następny był coraz łatwiejszy i prowadził w jakimś konkretnym kierunku, zgodnym z naszymi wyobrażeniami. Do pewnego stopnia było niemalże odwrotnie, choć nasz pierwszy wywiad, przeprowadzony z Panem T., człowiekiem opowiadającym niezwykle barwnie, przejrzyście i niemalże bez skrępowania, przerósł znacznie nasze oczekiwania, dostarczając nam niemałą dawkę radości i entuzjazmu, a także dając poczucie zbudowania pewnej więzi, z której przyszło nam jeszcze skorzystać.
Fascynacja i poczucie niedosytu
Trudności jednak nie brakowało, od takich zwyczajnych jak groźnie patrzące psy, strzegące dostępu do drzwi wejściowych i skutecznie zamykające nam drogę do zapukania, po fizyczne zmęczenie, któremu zdarzało nam się ulegać nawet w trakcie najbardziej pasjonujących rozmów, przez co kończyliśmy je z wyraźnym niedosytem oraz świadomością, że mogliśmy o coś jeszcze zapytać, otworzyć kolejny wątek lub wrócić i pogłębić jeden z poruszanych wcześniej. To drugie zdecydowanie najbardziej doskwierało mi w trakcie rozmowy z panem G. i jego synem, którzy przedstawiali nam niebywałą historię swojej rodziny, silnie zaangażowanej w działania podziemia, aktywnie kontestującej wojenną rzeczywistość, prezentującej postawy emanujące odwagą i poświęceniem. Z jednej strony była to dla mnie jedna z ważniejszych, a na pewno najmocniejszych wrażeniowo rozmów w trakcie całego wyjazdu. Poznanie człowieka, ukrywającego tuż pod nosem niemieckich żołnierzy swojego żydowskiego przyjaciela, co stawiało nie tylko jego, ale również bliskie mu osoby w sytuacji codziennego, niemal ciągłego balansowania na granicy życia i śmierci, wprawiło mnie w głębokie oniemienie. Czułem wtedy swoisty podziw i lekkie niedowierzanie. Słuchając ich opowieści, odnosiłem momentami wrażenie, jakby przenoszono mnie do wnętrza scen filmowych w duchu kina sensacyjnego, gdzie pociski jakimś dziwnym trafem omijają ciała głównych bohaterów.
Moje oczy robiły się szerokie ze zdumienia, a myśli napotykały na trudność w znalezieniu słów reakcji adekwatnych wobec tego co do mnie docierało. Siedzieliśmy, chłonąc zdanie za zdaniem, dając naszym rozmówcą prowadzić nas przez swoją opowieść. Z drugiej jednak strony było to spotkanie niezwykle trudne, wymagające nieustannego skupienia na szczegółach ich ciągnącej się godzinami narracji, którą prowadzili momentami na raz, symultanicznie zalewając nas zawiłościami swoich losów. Zdarzało mi się w tym gubić, kilka razy spytać o to samo, przekręcać różne fragmenty. Wspomniane wyżej oniemienie przeradzało się w momentami w coś przypominającego paraliż, prowadziło do ślepych zaułków decyzyjności, w których nie wiedziałem kompletnie co dalej. Czy zadawać któreś z przygotowanych wcześniej pytań, wiedząc że rozmawiam z osobami oferującymi szeroko rozbudowane odpowiedzi na każde z nich? Czy jednak odpuścić je, w oparciu o przeczucie, że nie jest to rozmowa którą chciałbym kierować lecz bardziej się jej poddawać, oddając inicjatywę i oferując rozmówcom swobodną przestrzeń wyrazu?
Bałagan wrażeń i zmęczenie
Po blisko czterech godzinach wywiadu byłem wyczerpany. W mojej głowie panował bałagan wrażeń, którego nijak nie mogłem w tamtym momencie oswoić. Czułem, że tematy do dyskusji dalekie są od wyczerpania, co więcej wiele z nich udało nam się ledwo co dotknąć, a jednak nie miałem siły uczestniczyć w tym dalej. Potrzebowałem ochłonąć, wyjść na zewnątrz, pozbierać rozsypane myśli. Było to o tyle deprymujące doznanie, że pan Goń pomimo swojego wieku 91 lat nie wykazywał szczególnego zmęczenia. Twierdził, że czuje się bardzo dobrze i z chęcią kontynuowałby rozmowę, którą razem z Olą zdecydowaliśmy się już zakończyć.
W zasadzie każdy z prowadzonych przez nas wywiadów obfitował w doznania rozpięte gdzieś pomiędzy radością i salwami śmiechu, a smutkiem, trudnym do zwerbalizowania współczuciem czy zmieszaniem. To głębokie zaangażowanie emocjonalne udzielające się zarówno nam, jak i naszym rozmówcom, wydaje mi się jedną z najbardziej pociągających cech prowadzenia takich właśnie badań terenowych. Fakt, że spotykani przez nas ludzie gotowi byli otworzyć się przed nami, zaprosić nas do swoich wspomnień, często bardzo intymnych, bolesnych, do dziś wyzwalających w nich łzy i cierpienie, dawał mi poczucie robienia czegoś ważnego, posiadającego znaczenia nie tylko dla nas, ale przede wszystkim dla nich. Osoby te często dziękowały nam za to, że chcieliśmy ich wysłuchać, okazać empatię, zainteresowanie oraz odrobinę zrozumienia, którego nieraz wyraźnie im brakuje. Bardzo możliwe, że gdyby nie nasze badania, życiorysy tych osób odchodziłyby w bezpowrotne zapomnienie, nie dając nikomu szansy na ich poznanie, a co dopiero przemyślenie.
Żadna z tych historii nie powtórzy się nigdy w dokładnie takim samym kształcie, są przecież wyjątkowe i jednostkowe, jednak przenoszą nas w czasy wydarzeń, które mogą na swój sposób powrócić, co tym mocniej podnosi istotność komunikowania tego jak wtedy wyglądały ludzkie codzienności. Wybrzmiewa z powyższego zdania pewne poczucie misji oraz właściwa jej odpowiedzialność. W trakcie do pewnego stopnia beztroskiego dryfowania rowerem lub samochodem po podkarpackich wsiach łatwo było o tym zapomnieć, poczuć lekkość i brak zobowiązań.
Poznawcza podróż i błąkanie się
Nieraz łapałem się na tym, że pomimo ciągłego zanurzenia w badanie, szukania kolejnych rozmówców i wskazywanych przez nich miejsc, analizowania zdobytych materiałów i codziennego omawiania rezultatów naszych wysiłków, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że przeżywam przygodę w duchu poniekąd wakacyjnym. Było to trochę jak poznawcza podróż bez jednego wyraźnego celu, wychodząca od zagubienia, nierozeznania, wrzucenia w ledwo znany świat, tak aby poruszać się w nim torując sobie drogę strzępami informacji otrzymywanymi od spotykanych mieszkańców. Mógłbym chyba wyróżnić trzy równoległe poziomy takiego przemieszczania. Pierwszy, będący w zasadzie podstawą wszystkiego to rozmowy, cała ich dyskursywna treść. Te wszystkie wyobrażenia, do których zabierają nas rozmówcy, albo gdzie my umieszczamy ich, aby powiedzieli nam co widzą, myślą, pamiętają. Występując w roli badaczy-odbiorców, słuchamy tego z uwagą, zagłębiamy się w docierające do nas wypowiedzi, wracamy do wątków wcześniejszych, odchodzimy w bok do innych. Podróżujemy sobie we wnętrzu narracji wydobywających przed nasze zmysły ludzkie wspomnienia oraz to czego dotyczą. Opowieści o ludzkich losach, nigdy nie spisane życiorysy, istniejące często jedynie w pamięci osób bliskich lub tych, którzy z innych powodów nadają im znaczenia. Wydarzenia wielkie i małe, tragiczne i piękne, codzienne i niecodzienne. Wszystko to wpisane w przestrzeń, związane z miejscami, w których się działy i które trwają jeszcze długo po zaistniałych wydarzeniach, stojąc sobie w charakterze nieludzkich świadków. Drugi to nasze konceptualizacje powstające na podstawie tego co jako grupa oraz każde z nas z osobna odczytujemy zarówno z przeprowadzanych wywiadów, jak i z tego wszystkiego co dzięki studiom poznajemy w ramach poszukiwania narzędzi badawczych, koncepcji możliwych do wykorzystania, czy po prostu wiedzy otaczającej nasze badania. Ta cała przestrzeń pojęć, obserwacji, spostrzeżeń i przeczuć oraz wszelkie relacje w niej zachodzące, które dzieją się, istnieją i powstają w trakcie wieczornych spotkań lub indywidualnych przemyśleń. Trzeci to poziom rzeczywistości materialnej, wszystkie odwiedzane przez nas wsie, miasta, to co w nich oraz to co pomiędzy nimi. Drzewa, pola, domy, świątynie, sklepy, przystanki autobusowe, cmentarze, mogiły, drogi, plakaty, ławki, ogrodzenia, ścieżki gdzieś sobie prowadzące, potencjalnie każdy szczegół reagujący jakoś z moją wrażliwością. Cała ta arena ludzkich żyć, nierozerwalnie z nimi związana i warunkująca je z wzajemnością.
Rewizja nastawienia poznawczego i refleksje o dynamice pracy w grupie laboratoryjnej
Wydaje mi się, że taka impresja odnośnie całokształtu wyjazdu wywodzi się w znacznej mierze z jego mocno rozpoznawczego charakteru. Stanowił on niejako wstęp, miał nas wprowadzić w to z czego później będziemy wyławiać swoje własne tematy i przedmioty badań. Taka formuła, choć wydaje mi się jak najbardziej właściwa i prawdopodobnie niemożliwa do uniknięcia, przyniosła jednak moim zdaniem kilka kłopotliwych konsekwencji. Aby złapać niezbędne nam rozeznanie w terenie, przyjęliśmy jako grupa nastawienie skierowane głównie na gromadzenie relacji o wydarzeniach. Pragnęliśmy dowiedzieć się przede wszystkim co działo się na eksplorowanym przez nas obszarze, wychodząc w większości od pytań w rodzaju Co Pan/Pani pamięta? Staliśmy się trochę tropicielami sensacji historycznych, poszukującymi czegoś co okaże się odpowiednio dramatyczne i poznawczo rozbrajające. Nie twierdzę, że wszyscy jednomyślnie podporządkowali się takiemu nastawieniu, jednak odczuwałem tego rodzaju aurę unoszącą się w sferze wspólnych oczekiwań. Sam w szczególności uległem jej, najbardziej chyba gdy trafiłem razem z Olą, Zuzią i Kaliną do Majdanu Sieniawskiego. Wybraliśmy się tam w oparciu o zasłyszane od rozmówców stwierdzenia, że w tej miejscowości dużo się działo w trakcie wojny. Naszą ciekawość pobudzał również zagadkowy stosunek do mieszkańców Majdanu, określanych często mianem dziwnych, nieprzystępnych, zaborczych. Wydawało nam się, że miejscowość ta skrywa jakieś „mroczne tajemnice”, żyjące do dziś w pamięci i świadomości tamtejszych mieszkańców, a my posiadamy pewien szczególny mandat uprawniający nas do wydobycia ich na światło dzienne. Bardzo mi dzisiaj przykro, że tak szybko zdołałem dokonać obiektywizacji ludzi, których nie udało mi się wcale poznać, przypisując im miano podejrzanych o wojenne okrucieństwa. Wydaje mi się, że pchało mnie do tego wspomniane wyżej pragnienie dotknięcia czegoś możliwe głośnego i wyjątkowego. Wcale się zresztą sobie nie dziwię, bo tego rodzaju ciekawość wychodzi ze mnie raczej intuicyjnie, a inne jej przejawy popychają mnie do zaangażowania chociażby w omawiane tutaj badania. Uważam jednak, że zbyt szybko oraz bezrefleksyjnie poddałem się temu pociągowi i choć nic znaczącego, a przede wszystkim krzywdzącego z tego nie wyniknęło, to traktuję ów epizod w kategorii studzącej przestrogi.
Inna kwestia, związana na swój sposób z opisaną wyżej tendencją dotyczy bardziej charakteru naszej wewnątrzgrupowej współpracy. To, że podzieliliśmy się pierwszego dnia na w większości wypadków dwuosobowe podzespoły badawcze było z jednej strony wielkim ułatwieniem. Wydaje mi się, że samodzielne stawianie pierwszych kroków w terenie wymagałoby od nas dużo więcej odwagi, uporu i zaufania własnym umiejętnościom, których w obliczu wszelkich niepewności, właściwych badaczom-nowicjuszom, mogłoby nam zwyczajnie zabraknąć. Posiadanie oparcia w drugiej osobie, w moim przypadku Oli, było wręcz nieocenione. Nie dość, że dawało nam to możliwość dyskutowania na bieżąco o napotykanych sytuacjach i zestawiania swoich odczuć odnośnie przeprowadzonych rozmów, to jeszcze stwarzało szansę na wspieranie się w ich trakcie. Po kilku dniach, gdy mieliśmy już wyczucie tego jak każde z nas odnajduje się w roli badacza, mogliśmy uzupełniać się nawzajem, rozkładając między siebie odpowiedzialność za różne elementy prowadzonych wywiadów. Gdy jednak myślę o naszej współpracy nie w ramach par, ale w obrębie całej grupy, odnoszę wrażenie, że przyjęła ona dość szybko formę rywalizacji. Nie twierdzę, że doszliśmy do poziomu jawnego konkurowania lub otwartego, zaciętego boju, niemniej fakt, że każde z nas szukało raczej podobnych treści, a nie czegoś związanego głównie ze swoim indywidualnym tematem badawczym sprzyjało wytworzeniu się owego ducha rywalizacji. Nie uważam też, że było to zjawisko jednoznacznie negatywne, możliwe jest przecież postrzeganie go w kategorii dodatkowego motywatora.
Liczę jednak dość mocno na to, że w trakcie kolejnego wyjazdu nasza wewnątrzgrupowa współpraca będzie miała charakter zdecydowanie pomocowy i wspierający. W końcu pomimo posiadania odrębnych, własnych tematów, wszyscy uczestniczymy w jednym projekcie badawczym, a wielość perspektyw którą w jego obrębie możemy sobie nawzajem zaoferować jest dla mnie niezaprzeczalną zaletą.
Poza tym wyjazd laboratoryjny to nie tylko poznawanie świata naszych rozmówców, ale również siebie nawzajem. Każdy wieczór spędzamy przecież razem, wspólnie omawiamy zebrane w ciągu dnia doświadczenia, obcujemy ze sobą na różne sposoby współdzieląc tą samą rzeczywistość badanego terenu.
Na koniec chciałbym jedynie dodać, że mocno stęskniłem się za tym Podkarpaciem i czekam niecierpliwie na kolejny wyjazd. To ciepłe wspomnienie jakie pozostawił we mnie poprzedni, wymieszane z dużo bardziej precyzyjnymi oczekiwaniami zbudowanymi wokół względnie sprecyzowanej już tematyki badawczej powoduje we mnie nieodpartą chęć zanurzenia się głębiej w ten z pozoru zwyczajny świat, który przy każdym najdrobniejszym nawet pochyleniu się nad słowami i emocjami zamieszkujących go osób ukazuje nam swoją wyjątkowość.
Impresje terenowe z II wyjazdu
Badania terenowe - część większej całości
Wetknięcie kluczyka w stacyjkę samochodu i przekręcenie go w prawo bynajmniej nie było początkiem wyjazdu laboratoryjnego numer dwa, jakkolwiek chwytliwa symbolicznie wydawałaby się ta chwila startu podróży do Manasterza. Nasze badania terenowe to przecież część o wiele większej całości, na którą składają się praktycznie wszystkie działania wykonywane przez nas w ramach laboratorium. Liczne godziny czytania, myślenia, pisania, dyskusji, krytyki, kreacji tez czy rodzenia się pytań. Sam etap tworzenia kwestionariuszy trwał przecież dobrych kilka miesięcy, a to raczej jakiś tekstowy wierzchołek naszej góry przygotowań, niż coś co mógłbym określić mianem końcowego efektu pracy. Co więcej my sami - badacze (no dobra, jeszcze studenci, ale już coś tam umiemy) kształtujemy się niejako na co dzień w naszej osobistej przestrzeni życiowej do tego w jaki sposób wejdziemy w rolę rzeczonych badaczy. Z pozoru to banał, frazes oczywisty, ale dla mnie dość szczególny, bo poza przygotowaniem metodycznym oraz merytorycznym, pod postacią teoretycznych eksploracji własnego tematu, a w konsekwencji sformułowania wstępnych pytań badawczych, bardzo dużo czasu przed wyjazdem poświęcić musiałem na przygotowanie własnej głowy do tego, aby wydobyć się z mocno depresyjnego wycofania poznawczego, które gdyby trwało bez końca mogłoby skutecznie uniemożliwić mi jakiekolwiek wejście w rolę badacza, zdolnego do przyswajania i analizowania treści prowadzonych rozmów. Ważne, że się udało, a na wyjazd ruszyłem podekscytowany, naładowany entuzjazmem i porcją pomysłów jak to wszystko co w teorii zamienić na etnograficzną praktykę.
Las Niechciałka i zamazane granice
Początku zatem nie było, jedynie epizod, podrozdział bez wyraźnych granic. To wszystko ciągnie się przecież i teraz, gdy siedzę w Warszawie i piszę te impresje. Co za różnica, że moje stopy stoją 300 kilometrów od granic Podkarpacia, skoro moje myśli są ewidentnie tam, ot choćby zatrzymane na 28 lipca, czyli dniu w którym po raz pierwszy przyszło mi prowadzić wywiad w pojedynkę, bez Oli ani kogokolwiek innego.
Zanim jednak to się stało również byłem sam, choć w miejscu bynajmniej mi nie obcym. Więcej nawet, czułem że las Niechciałka, do którego skierowałem swoje pierwsze kroki na tym wyjeździe jest mi zdecydowanie bliższy niż przed rokiem gdy odwiedziłem go po raz pierwszy, nie szczególnie myśląc o tym jak centralnym punktem moich badań się stanie. A jednak stał się, przynajmniej był nim w tamtym momencie bo teraz, muszę przyznać, nie jestem tego aż tak pewny.
W ramach wstępu, swoistego przywitania się z terenem chodziłem zatem najpierw po cmentarzu wojennym, a następnie po lesie go otaczającym. Rozglądałem się uważnie, łapałem obraz za obrazem doszukując się jakichś związków tego co widzę z tym co rodziło się w mojej głowie gdy przed wyjazdem zbierałem wszelkie informacje dotyczące tego miejsca. Przeszedłem pieszo każdą alejkę cmentarza, rowerem przejechałem każdą ścieżkę lasu, aby wyryć w sobie topografię miejsca, o które w następnych godzinach i dniach zamierzałem pytać moich rozmówców.
Gdy skończyłem ten etap wprowadzenia udałem się do J - człowieka poznanego rok temu, naocznego świadka tragedii mających miejsce w Niechciałce. Jak już wspomniałem był to mój pierwszy wywiad samodzielny. Znowu czułem tremę i niepewność właściwą momentom inicjacji, choć tym razem szedłem przecież do kogoś, kto nie był mi całkowicie obcy, tak samo jak i rzeczy, o których zamierzałem z nim rozmawiać. Niemniej potrzebowałem chwili uspokojenia, zamknięcia oczu i skupienia się na własnym oddechu aby opanować to lekkie drżenie w głosie. Udało się, sam wywiad wypadł bardzo owocnie i nastroił mnie w kierunku jeszcze silniejszego zapału, więc nie tracąc tej fali ruszyłem do Wólki Pełkińskiej, gdzie nie nagrałem co prawda żadnej rozmowy, za to umówiłem się z kilkoma osobami na kolejne dni, zdejmując tym samym z siebie trochę ciężaru związanego z krążeniem oraz poszukiwaniem i zastępując go całkiem konkretnym, niemalże napiętym planem działania.
W gąszczu imaginariów i trudnych emocji
W drodze powrotnej, przez Wolę Buchowską, trochę przypadkiem zaczepiłem dwójkę ludzi siedzących przed drewnianą chatą, obok siebie, ale na dystans około trzymetrowy. Nie wiem dlaczego to zrobiłem, ale zaintrygowali mnie w sposób wyraźnie intuicyjny i nie myśląc zbyt wiele po prostu ich zagadnąłem. Cała sytuacja wydawała mi się lekko komiczna, bowiem najwyraźniej wkroczyłem w sam środek “cichej chwili” między synem a matką, w epicentrum nawarstwionego rodzinnego napięcia, zupełnie przypadkiem przyczyniając się do delikatnego, acz wyczuwalnego rozładowania go. Co jednak istotniejsze z punktu widzenia prowadzenia badań, spotkany tam mężczyzna okazał się moim nowym „odźwiernym”, skutecznie wprowadzającym mnie w społeczność mieszkańców Woli Buchowskiej, na czym bardzo mi zależało. W kolejnych dniach wielokrotnie odwiedzałem tą miejscowość, dając sobie możliwość poznawania relacji dotyczących interesujących mnie miejsc i wydarzeń z nieznanej mi wcześniej perspektywy przestrzennej. Różnorodność i charakter moich rozmówców tam napotkanych mógłby być materiałem na odrębny tekst, więc napomknę tu jedynie, że spektrum owych doświadczeń rozpina się w mojej pamięci od przeszło godzinnego wykładu historycznego połączonego z dość burzliwą i merytorycznie niebanalną debatą na temat mordów w Jedwabnem (muszę zaznaczyć, że całość miała miejsce w jednym z bardziej urokliwych przysklepowych zaułków, z rodzaju tych, w których niemalże zawsze można spotkać kogoś kto o piciu piwa i nie tylko niejedno jest w stanie powiedzieć. Co jednak ważniejsze, pod sklepem w Woli Buchowskiej niemal każdy deklaruje się historykiem, przynajmniej lokalnym) po jeden z najbardziej wstrząsających wywiadów w moim życiu. Dlaczego aż tak? Cóż, wyszedłem stamtąd nie tyle poruszony, co wyraźnie roztrzęsiony i potrzebujący jak najszybszego oddalenia się od tego miejsca, aby położyć się na chwilę gdzieś w trawie celem odetchnięcia i dekompresji.
Na szczęście nie byłem sam, do Państwa S udałem się razem z Olą, bez obecności której możliwe, że nic nadzwyczajnego by się nie wydarzyło, choć mogę być w błędzie. Tak czy inaczej nawet teraz świdrują mi w głowie pytania o to co my właściwie tam usłyszeliśmy. Nadal nie jestem w stanie określić po której stronie granicy między barwnym życiorysem a mitomanią umieścić pana S. Czy rzeczywiście był tak wszechstronnym prymusem w praktycznie wszystkim czego się podejmował? Czy serio posiada ową umiejętność komunikacyjną dającą mu możliwość dogadania się z praktycznie każdym? Czy jego obrotność była faktem czy rozdmuchanym ubarwieniem? Czy ta aura zagadkowości, którą wokół siebie roztacza jest elementem formy opowiadania o prawdziwym sobie czy taktyką retoryczną, praktykowaną latami? Jest trochę jak kłamca z paradoksu Ebulidesa, ukryty poza kontekstem. Czy faktyczne groził mi bronią? Nie pytam nawet o to czy była to groźba z pokryciem, ale bardziej o intencję jego stwierdzenia. Czy nie był to jeden z retorycznych chwytów mających wprawić mnie w trwogę i podbudować jego pozycję kogoś stojącego gdzieś wyżej w strukturach społecznych lub władzy, a tym samym umocnić jego obraz człowieka silnego, posiadającego dostęp do zakamuflowanych prawd, o których mówi mi/nam jedynie z uwagi na swoją życzliwość i kreację siebie jako dobrego ducha obracającego się w sferach moralnie wątpliwych? Czy S to Janosik z Woli Buchowskiej czy bardziej artysta kombinator, sztukmistrz świata niejasnych interesów lub rzeczony mitoman z wieloletnim stażem? Jeśli naprawdę jest tym za kogo się podawał w tonie wybitnie poufnym to dlaczego mi o tym powiedział? Czy mógł myśleć o mnie jako o kimś udzielającym historycznego, doczesnego rozgrzeszenia? Wątpliwe, bardzo. Niezależnie od tego ile w tym wszystkim doszukać się można prawdy, dla mnie z pewnością doświadczenie niebywałe, co ważniejsze czekające na ciąg dalszy.
A w temacie ciągłości i kontynuacji dodam, że nie widzę dla siebie sposobu aby myśleć i pisać o tym wyjeździe w wyraźnym oderwaniu od poprzedniego. Wydaje mi się to niemożliwe, gdyż jest on dla mnie w pewien sposób doświadczeniem wtórnym, ciągiem dalszym pierwszego i jego kształt oraz charakter niewątpliwie czerpie z tego początkowego doświadczenia w roku ubiegłym. Niemniej każdy z tych wyjazdów to doznanie odrębne, o innym podłożu zarówno w kontekście naszych grupowych stosunków, wspólnych czy indywidualnych tendencji oraz motywacji, jak i zupełny skok w ramach badawczego doświadczenia. Nie czułem się już zupełnym nowicjuszem, który stawia pierwsze kroki i nie ma pojęcia czego się spodziewać. Jasne, że daleko mi nadal do jakiegokolwiek poczucia stanowczości, czy głębokiego przekonania o słuszności własnych poczynań, niemniej sam odbiór mojego bycia w terenie diametralnie wyrwał mnie z nieustannego poczucia błądzenia w nieznanym. Ostygłem trochę, wchłonąłem już wrażenie pierwszego szoku, oswoiłem się z nim. Była to dla mnie różnica dostrzegalna już pod koniec pierwszego dnia, co więcej ukazująca się w wielu aspektach. Po pierwsze pod postacią dużo bardziej indywidualnej decyzyjności.
Kognitywne mapy i afekty – refleksje o procesie badawczym
Na poprzednim wyjeździe również działaliśmy jako członkowie badawczego kolektywu, znacznie silniej jednak ukierunkowani na wspólny cel i podporządkowani mniej osobistym a bardziej grupowym wyobrażeniom jego realizacji. Nasze motywacje były poniekąd dużo bardziej wspólne niż teraz. Chociażby dlatego, że posiadaliśmy niemalże tożsamą oś wywiadów, a raczej jeden wstępny punkt odniesienia pod postacią takiego samego dla wszystkich kwestionariusza. Teraz było inaczej. To, że podstawą i treściowym podłożem prowadzonych przeze mnie wywiadów był przeze mnie stworzony kwestionariusz, jasne że omawiany i modyfikowany na forum grupy, jednak w stopniu większym niż kiedykolwiek wcześniej oparty o moje własne intencje, poznawczą intuicję i wrażliwość sprawiało, że czułem dużo bardziej aktywny udział samego siebie w prowadzeniu tych badań, większą sprawczość, a także większą odpowiedzialność za merytoryczną wagę tego co robię.
Jakkolwiek fundamentalny i istotny sam kwestionariusz by nie był, etnografia to nie zadawanie pytań z kartki. To raczej poznawcza eksploracja w oparciu o nieustannie rozbudowywaną mapę wewnętrznej kognitywnej przestrzeni badacza, na którą chwila po chwili nanosiłem kolejne osoby, miejsca, ekspresje, wrażenia, sytuacje, wspomnienia o zdarzeniach oraz ich teraźniejszy wydźwięk. Często mocno nieświadomie, afektywnie, z pominięciem jawnych procesów myślowych budowałem własny stosunek do gromadzonych doświadczeń, zwanych nieraz danymi badawczymi, choć nie jestem pewien czy to co pomiędzy wywiadami tak łatwo można wpisać w owe pojęcie. Bo czy jedzenie drożdżówki z kefirem na skraju pola kartofli to coś co robię jako ja-badacz ( i nie mam tu na myśli siebie jako degustatora lokalnych kefirów, bo to zupełnie inne badanie) czy może wtedy staram się opuścić tę rolę chociaż na chwilę, odpocząć od niej i naładować się na kolejne w nią wkroczenie? Jasne, że ta granica pozostaje płynna i subiektywna, podobnie jak stosunek do mocno specyficznego poczucia humoru, które wyrosło w naszym gronie w trakcie laboratorium i nie mogłoby raczej zaistnieć gdybyśmy nie czuli się jednocześnie włączeni w obręb tego co badamy oraz usytuowani gdzieś na pozycji obserwujących z zewnątrz. Niesamowite, że po pewnym czasie zacząłem odnosić wrażenie jakbym stawał się kimś w pewnym stopniu tutejszym, a otaczającą nas przestrzeń traktował trochę jak swoją okolicę. W sposób świadomy byłem w stanie jedynie zdać sobie z tego sprawę, jednak cały proces stawania się częścią badanego terenu odbywał się poza moją aktywną uważnością. Wracając jednak do wewnętrznej kognitywnej mapy, chciałbym ponownie zwrócić uwagę na moją decyzyjność.
O ile w trakcie pierwszego wyjazdu dużo bardziej sugerowałem się własnym osądem w kwestii tego co powinienem robić a czego nie, gdzie mam podążać a gdzie nie, jakie postawy należy w moim przypadku przyjąć a jakich unikać, słowem odnosiłem się przede wszystkim do jakichś moich wyobrażeń o pewnej racji odgórnej, mówiącej o tym co jest właściwe a co niepożądane, tym razem dużo mocniej ufałem własnej oddolnej intuicji. Mając gdzieś z tyłu głowy przeświadczenie, że tym razem o wiele bardziej ciągnę swój własny temat, oczywiście wpisujący się w ten grupowy projekt bez którego najprawdopodobniej nie zaistniałby wcale, lecz nikomu nie umniejszając mogę poczuwać się do roli arbitra własnej poznawczej motywacji i samego siebie pytać co teraz. Tak, czułem się dużo pewniejszy siebie niż rok temu, ufałem sobie samemu, co z jednej strony dawało mi dużo większe poczucie swobody w tym jak prowadzę badania, lecz jednocześnie stwarzało pewne zagrożenia. Nie twierdzę jeszcze, że ujrzałem teraz w sobie etnografa nonszalanckiego i niepokornego, któremu autosugestia zatkała autokrytykę, ale zobaczyłem tą niedostrzeganą wcześniej możliwość, a tym samym rzeczone zagrożenie. Dobrze, bo przyznaję otwarcie, że nie chciałbym poczuć się zbyt swobodnie jako antropolog badający wojnę oraz to co w niej i dookoła. Boje się utracić tą trwogę wobec rzeczy których nie chciałbym nigdy doświadczyć nawet pośrednio, gdzieś z bezpiecznego boku. Nieraz zadawałem sobie pytanie czy ten temat może mi lub nam spowszednieć w stopniu możliwym do określenia mianem wypłukania wrażliwości. Co stałoby się z moją empatią gdybym sprowadził swój stosunek wobec nagromadzonego w tych wszystkich ludziach cierpienia i bólu do oschłej dociekliwości. Czym bym się wtedy w ogóle przejmował? Nie wiem. Możliwe, że obudziłbym się znowu matematykiem.
Relacje z terenem – nowa jakość
Drugim aspektem wyraźnie różnicującym dla mnie oba te wyjazdy była dużo bardziej intymna relacja z tematem badawczym i zawartymi w nim pytaniami niż uprzednio. Wtedy te pytania które zadawaliśmy, rzecz jasna nie wszystkie, zdawały mi się wyraźnie uwspólnione w swych podstawach, dzielone z wszystkimi w grupie, w dodatku sformułowane na początku przez Magdę. Oczywiście nie były one jedynymi pytaniami zadawanymi przeze mnie w trakcie wywiadów, niemniej posiadanie ich gdzieś w pobliżu dawało poczucie należenia do czegoś bezpiecznie ponadjednostkowego. Wtedy miałem wrażenie, że jedynie modyfikuje ich treść, dodaje coś od siebie lub pomijam wedle własnego uznania, jednak ogólny kierunek i ich sens jest czymś na co nie mam całkowitego wpływu. Teraz było inaczej. W trakcie pierwszych wywiadów nie miałem zaufania do zadawanych przez siebie pytań. Wypowiadając te ułożone uprzednio zdania czułem jakbym pytał o coś nie tylko rozmówcę, ale jednocześnie siebie samego, a do pewnego stopnia, jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, również i owe pytania. W stronę rozmówcy kierowałem warstwę możliwie dosłowną i konkretną, pragnąc zachować klarowność i nie prosić o zbyt dużo na raz, skoro nic nas chwilowo nie goni. Szukałem sposobów jak zbudować w przestrzeni rozmowy swobodę, jak ją utrzymać, nie zerwać i nie zastąpić jakimś zmieszaniem czy zablokowaniem w stylu Ja to nie wiem… Równolegle pytałem siebie czy słowa które właśnie wypowiadam, osadzone w kontekście toku tej rozmowy wyrażają coś odpowiednio moim zdaniem adekwatnego wobec wszystkiego co powiedział mi dotychczas człowiek przede mną siedzący. Czy próbując dopasować się do tego co już usłyszałem nie gubię przypadkiem istoty, tak skrupulatnie upchniętej w treści tego pytania? Czy zadając je w sposób wyraźnie sytuacyjny nadal prowadzę tę rozmowę w sposób umożliwiający mi dotarcie do odpowiedzi na to czego poszukuję, czy może zaczynam bezwolnie dryfować pchany chwilowymi szturchnięciami ciekawości. Jak balansować na tej cienkiej granicy, po jednej stronie której rozmówca może mówić mi to co chce, bez skrępowania wyrażając siebie, a po drugiej mówić nadal od siebie, lecz o tym o czym ja najbardziej chcę słuchać. Jasne, że staram się sięgnąć obu tych stron jednocześnie. Najpierw spotykam człowieka, dopiero później będę mógł nazwać go badanym, jednak aby tak się stało musimy dać sobie trochę zwyczajnej przejrzystości, lekko otworzyć się na siebie. W żadnym stopniu nie jest to według mnie wybór alternatyw, raczej stąpanie po splątanej współzależności, gdzie uważać trzeba przede wszystkim na to aby nie wpaść w jakąś dziurę bez wyraźnego końca. W trakcie pierwszych trzech dni czułem, że udaje mi się to coraz lepiej. Znałem już kilka narracji otrzymanych od innych osób. Nie byłem tak bardzo zakłopotany słysząc kolejne odpowiedzi, które gdybym usłyszał je kilka wywiadów wcześniej mogłyby wytrącić mnie z poczucia, że choć trochę wiem o co pytam. Wydawało mi się, że zaczynam powoli składać jakieś większe myślowe twory, że z odbytych rozmów wyłania się przede mną coś ponadjednostkowego i szerszego. Starałem się to jakoś uchwycić, zamienić na zdania. Przesłuchiwałem niektóre fragmenty wywiadów kilkukrotnie w poszukiwaniu jakiejś jasności oraz wskazówek co zmienić w tym jak prowadzę rozmowy. Co wypada dobrze, co okazuje się kompletnie poniżej oczekiwań i wymaga natychmiastowej interwencji. Jedną z takich impresji było silne wrażenie, że niektóre z rzeczy o które pytam są nieporównywalnie ciekawsze i istotniejsze dla mnie niż dla moich rozmówców, że nieraz ich wypowiedzi nacechowane są pewnym zobojętnieniem i lekkim zdziwieniem jakbym pytał o kolor samochodu biorącego udział w wypadku zamiast zainteresować się czy przypadkiem ktoś w nim nie ucierpiał. Czułem się wtedy bardzo niepewnie i słyszę to teraz w nagraniach. Rozwlekam frazy, wstawiam jakieś słowa zamiast przecinków, a co drugie z nich to jakby. Najwyraźniej tak może wyglądać weryfikacja wstępnych założeń i pytań badawczych. Odbijają się od zmarszczonych zdziwieniem czół rozmówców i ich wzroków patrzących trochę dalej niż przed chwilą, po czym wracających do początkowego punktu zogniskowania, w którym wyrażają odczuwaną przed sekundą niewyraźną irytację, jakby mówiły z lekko naglącym wyrzutem chodźmy już stąd, nie tu na co patrzeć. Ja ich wtedy słucham, nie idę tam gdzie nie chcą, odwracam się razem z nimi i pytam o coś bardziej namacalnego o czym wiem, że oboje z chęcią porozmawiamy. Dialog ciągnie się dalej, znowu mówimy o tym co bliższe ludziom niż roślinom lub środowisku. Zastanawia mnie jak taka wrażliwość i świadomość istniejących środowiskowych świadectw badanej przez nas przeszłości funkcjonuje wśród ludzi młodszych od większości moich rozmówców. Bo, że w głowach ekspertów pracujących w rejonach chociażby stykających się z biologią taka wiedza jest dostrzegalna to fakt. Co więcej, w przypadku poznanych przez nas leśników z Sieniawy splata się jawnie z historią, wchodzi z nią w dialog, uzupełnia. Możliwe zatem, że historia środowiskowa nie jest czymś co niedawno się zaczęło i już odczuwa swój kres, bo niewiele nowego jest w stanie zaoferować. Myśląc raczej na szybko uważam, że takie jej postrzeganie byłoby sprzeczne z jej istotą, która opiera się o pojęcie trwania o wiele dłuższego niż to do czego przyzwyczajeni jesteśmy w ramach naszych ludzkich rytmów życia (no chyba, że ktoś siedzi w miejscu i zażywa opioidy od 20 lat). Tu nie powinno chodzić o dostrzeganie ciągle nowego, ale o utrzymywanie i pogłębianie świadomości, że to co nas otacza trwa w sposób ciągły wzajemnie się z nami warunkując. Świat nieludzkiej przyrody nie jest tak chory na innowacje jak my. Historia środowiskowa i jej związek z ludzkim życiem to zatem nie kwestia istnienia jakiejś relacji, bo co do tego ciężko mieć jakieś wątpliwości, ale zdecydowanie bardziej sprawa uważności i wrażliwości konkretnych ludzi, w szczególności tych żyjących w miejscach lekko przeklętych, wyrastających z gleby, w którą przed laty wsiąkała krew trudnych do zliczenia nieszczęśliwców.
Wracając jednak do mojej relacji z tematem i kwestionariuszem. Po kilku dniach zrozumiałem, że moje pytania nie są aż tak nośne, otrzymywane odpowiedzi zdawkowe, a kwestie które poruszam często wręcz nieistotne dla rozmówców. Trochę teraz żałuję, że nie udało mi się w trakcie wyjazdu jakoś lepiej zreformować mojego badawczego ukierunkowania. Nie mając szczególnego przekonania brnąłem dalej, pytając jednak coraz mniej. Chwilami myślałem nad zmianą tematu, lecz nic takiego co otworzyłoby moje oczy wyraźnie szerzej nie pojawiało się na horyzoncie myśli. Tym samym zacząłem się rozmywać jeszcze bardziej. Wyzbyłem się początkowych oczekiwań odnośnie tego co mogę usłyszeć i zacząłem dawać rozmówcom trochę więcej swobody. Po jakimś czasie miałem jednak dość zabawne wrażenie, że znam już wszystkie możliwe odpowiedzi i nie czuję potrzeby pytać kolejnych osób o to samo. Nie wiem czemu myślałem, że każda osoba będzie mówiła mi coś absolutnie niepowtarzalnego i odrębnego skoro pytałem ludzi o mniej więcej to samo. Jasne, że ich doświadczenia nie były tożsame, ale wystarczająco zbliżone abym mógł odczuwać pewną monotonię. Może dlatego do wywiadów z powrotem wplótł mi się wątek bandziorski, zawsze mocny, niepokojący, wzbudzający ekscytację. Nie tylko u mnie zresztą, bo po prawie czterech dniach prowadzenia wywiadów samemu, ponownie połączyłem siły z Olą i kolejnych rozmówców odwiedzaliśmy wspólnie. Tu chyba otwieram sekcję podwójnie indywidualnych doznań lub też takich z pogranicza indywiduum i czegoś wspólnego. Bowiem prowadzenie wywiadów w parach, w formie w jakiej robiliśmy to z Olą było czymś nieco innym niż nasze wspólne wywiady rok temu. Znowu niebagatelne znaczenie miała odrębność naszych tematów sprawiająca, że każde z nas poszukiwało u rozmówców czegoś nieco innego. Ja pytałem o obóz, las, konkretne przestrzenie, próbowałem dogrzebać się do związanych z tym wspomnień lub historii, nakierowywałem rozmowę w rejony, które dla Oli nie miały szczególnego znaczenia. Co jednak niewątpliwie istotne jej temat okazywał się za każdym razem niebywale inkluzywny i podatny na włączanie w jego obręb treści, które z pozoru nie musiały mieć wyraźnego związku. Jej zainteresowanie oddolną moralnością w czasach wojny i powojnia, ubraną w sformułowanie strategie przetrwania było na tyle pojemne, że w zasadzie ani razu nie czułem jakby to o czym bardziej ja rozmawiam i pytam nie miało dla niej żadnego znaczenia. Przeciwnie, każdy otwierany przeze mnie wątek, w którym pojawiał się motyw wyboru, w szczególności decyzji sytuacyjnych, szybkich, bezpośrednio realizowanych w działaniu stawał się równocześnie jej gruntem badań.
Współpraca w ramach grupy laboratoryjnej
Wydaje mi się, że nasza współpraca układała się jeszcze lepiej niż na poprzednim wyjeździe, a zarysowana powyżej odrębność naszych zainteresowań i oczekiwań dawała raczej możliwość bardziej złożonego uzupełniania się niż była czymś co wzajemnie nam przeszkadzało. W poprzednich impresjach pisałem trochę o mechanice prowadzenia wywiadów w dwie osoby. Podtrzymuję to. Nadal uważam, że dla nas – etnografów początkujących taka formuła jest zdecydowanie łatwiejsza do obsłużenia. Mając obok siebie drugiego badacza/badaczkę można znaleźć w trakcie rozmowy znacznie więcej przestrzeni na swobodne wycofanie się w siebie i zastanowienie nad tym co dotychczas wydarzyło się w tym wywiadzie, czego jeszcze brakuje, do czego wrócić, jak to wszystko się układa i czego chciałbym dotknąć w następnej kolejności. Moja chwila ciszy była sferą mówienia Oli i odwrotnie. Bardzo trudno było mi jednocześnie słuchać z wytężoną uwagą oraz wyraźną atencją, notować na boku i myśleć o tym co dalej w tej rozmowie chciałbym sprowokować. Nie wykształciłem dotychczas tak pojemnej podzielności uwagi, aby efekty tego rodzaju symultanicznego działania i myślenia dawały satysfakcjonujące mnie efekty. Razem jest łatwiej, lżej, dużo spokojniej i mniej krępująco. Nie twierdzę jednak, że zawsze. Zdarzały nam się wywiady, jeden w szczególności, w których kwestie genderowe, to jest diametralnie różny stosunek rozmówcy do Oli niż do mnie, najwyraźniej oparty o silnie konserwatywne wyobrażenia o relacjach płci kulturowych, wprawiały nas w niemałą frustrację. W jednym z wywiadów nasz rozmówca praktyczne w ogóle nie zwracał na Olę uwagi, mówił tylko do mnie nawet gdy to ona zadała mu pytanie, strofował ją słowem i wzrokiem podszytym obrzydliwą pogardą, wyrzucając z siebie kilka seksistowskich uwag. Trudne to było bardzo, również dlatego, że z mojej perspektywy rozmówca ten nieraz okazywał się źródłem całkiem wartościowych treści porządkujących historyczną faktografię terenu, a jego podejście do historii lokalnej nosiło znamiona bliskiej nam metodyki pełnej niuansów, ambiwalencji, złożoności i wrażliwości. Z jednej strony czułem, że chcę wyciągnąć z niego jeszcze więcej, z drugiej zbliżałem się do granic mojej powściągliwości wobec jawnego szowinizmu pana A. Wyszliśmy od niego ze szczerą ulgą, po tym jak z Olą nawet się nie pożegnał.
Ciągnąc dalej wątek, który stał się najwyraźniej osią tych impresji, czyli relacja badacza z tematem lub przedmiotem badania, chciałbym uderzyć w ton lekko dziękczynny i dodać, że nie tylko ja ścierałem się z dynamiką, odbiorem i charakterem wybranego przez siebie motywu badawczego i zawartych w nim pytań. Podobne przygody przeżywała reszta, jedni bardziej publicznie, chociażby Kalina, inni bardziej w sobie, jednak strzelam, że nawet i tym osobom przyszło parokrotnie porozmawiać o tych rozterkach z kimś innym. Każdego dnia był to temat aktualny, do którego dorzucaliśmy sobie kolejne doświadczenia, refleksje, wnioski. Pytaliśmy się siebie nawzajem jak nam wychodzi realizacja tego co planowaliśmy i zakładaliśmy, czy wiemy już coś więcej, jak to odczuwamy. Czuć było, że każdy potrzebuje w tym trochę wsparcia oraz jest w stanie zaoferować takowe innym, w miarę swoich możliwości. Dojrzewaliśmy w tym wspólnie, grupowo. Dzieliliśmy się chwilami wznoszącej satysfakcji i fascynacji, a także lecącego w dół znużenia czy rezygnacji. Zbiorowa huśtawka wrażeń, pomysłów, stanów, odczuć. Bardzo się cieszę, że mamy się nawzajem, po prostu. Bo nasza znajomość to nie tylko antropologia, badania, naukowość. W ramach tego wszystkiego zdążyliśmy poznać się już całkiem blisko, potrafimy się za sobą stęsknić i co dla mnie najważniejsze robić wspólnie rzeczy niezwiązane z wojną i powojniem na Podkarpaciu. Praktycznie każdego wieczora, w takim czy innym składzie, na centralnym placu zielonej przystani lub na tarasie domku toczyliśmy nasz mikro melanż o charakterze przede wszystkim rozmownym. Piękna forma zabawy sobą nawzajem, która nadawała temu wyjazdowi charakter przestrzeni swobodnego wyrazu dla tego co w nas z uwagi na to co wokół nas. Wiem, że nie spędzaliśmy tego czasu zawsze wszyscy razem i moje powyższe uwagi w tonie lekko generalizującym mogą dla kogoś okazać się całkowicie obce, niemniej nie miałem wrażenia jakby nasze wewnętrze podziały na swego rodzaju podgrupy były czymś trudnym do przekraczania. Wydaje mi się, że każdy odczuwał pewną dowolność robienia tego na co ma ochotę i z kim chciałby to dzielić. Zadawałem sobie kilka razy pytanie czy w ramach którejś z możliwych konfiguracji owych podgrup nie robimy przypadkiem czegoś w sposób, który mógłby być dla innych wykluczający i dochodziłem do wniosku, że nie. Wypadałoby mi co prawda skonfrontować to jeszcze z opinią innych, ale to już w rozmowie, nie w tekście.
Napisałem wyżej, że ten wyjazd nie miał dla mnie początku, dlatego z premedytacją piszę teraz, że te impresje nie mają dla mnie końca. Mogą mieć co najwyżej kontynuację odłożoną w czasie, może do momentu, w którym przesłucham, przepiszę i opracuję te wszystkie wywiady. Myślę, że nasze badania wkraczają teraz w fazę najbardziej złożoną i intensywną, której niejako zapowiedzią było to wypełniające moją percepcję po brzegi doświadczenie wyjazdu laboratoryjnego numer dwa.