Instytut Etnologii i Antropologii Kulturowej UW
Published on Instytut Etnologii i Antropologii Kulturowej UW (https://etnologia.uw.edu.pl)

Strona główna > Printer-friendly > Laboratorium - Chochołów

Laboratorium - Chochołów

Dziedzictwo na pograniczu - Chochołów

Grupa laboratoryjna Dziedzictwo na pograniczu - Chochołów
Grupa laboratoryjna Dziedzictwo na pograniczu - Chochołów. Fot. Marta Parfieniuk

 

MAPA BADAŃ - autorki: Ewa Winiarczyk i Jadwiga Mik

Podhale jako kontekst badań - Józef Nowosielski
Przestrzenią naszych badań jest Podhale, region funkcjonujący w powszechnej świadomości jako jedno z najbardziej turystycznych miejsc w Polsce. Popularność ta, będąc błogosławieństwem z ekonomicznego punktu widzenia, momentami zdaje się jednak przyćmiewać wewnętrzne zróżnicowanie i kulturową złożoność regionu. Podhale funkcjonowało jako cel wypraw, a później turystycznych wycieczek, od połowy XIX wieku. Jego rosnąca od czasów romantyzmu popularność spowodowała, że z czasem stało się jednym z centralnych punktów dla polskiej inteligencji. Przyciągało nie tylko artystów i polityków, ale i badaczy wielu dziedzin – geologów, przyrodników, lekarzy a także… etnografów. Goście przyjeżdżali na Podhale w poszukiwaniu odpoczynku w bliskości „magicznych” swoją niedostępnością gór, a także w celach leczniczych. Zakopane stało się popularną stacją klimatyczną, a bliskość gór przyciągała inteligencję chcącą odpocząć od zgiełku miasta. Przyjezdni jednak nie tylko leczyli się górskim powietrzem i spacerowali w poszukiwaniu ciekawych formacji skalnych, ale również opisywali nową dla nich rzeczywistość Podhala. Panujące na przełomie XIX i XX wieku nastroje chłopomańskie nadały tekstom opisującym Podtatrze kontekst polityczny, tworząc obraz „wolnego” górala jako swojego rodzaju kwintesencji polskiego chłopa, żyjącego w zgodzie z naturą i przechowującego najbardziej wartościowe treści narodowej kultury. Punktem kulminacyjnym dla tworzenia się mitu Podhala było ogłoszenie przez Stanisława Witkiewicza stylu zakopiańskiego, który wywyższał góralskie motywy i wzorce do rangi ogólnonarodowych, czyniąc górali niejako „najlepszymi” z Polaków.

Mimo sięgającej przełomu wieków XIX i XX tradycji badań etnograficznych na Podhalu, region ten nadal stanowi ciekawą i bogatą przestrzeń do antropologicznej refleksji. Jego popularność spowodowała, że zarówno samo Podhale, jak i jego mieszkańcy owiani zostali swego rodzaju legendą czy też mitem, którego działanie widać wyraźnie w czasie pobytu w terenie. Mit góralszczyzny przyciąga turystów, chcących doświadczyć magii skalnego Podhala, ale również oddziałuje na samych górali, stanowiąc ważny element lokalnej tożsamości. 

Istotnym dla nas kontekstem jest również położenie centralnego punktu naszych badań, Chochołowa. Jest to miejscowość na zachodnim Podhalu, a więc zarówno na pograniczu polsko-słowackim, jak i podhalańsko-orawskim. Nasze badania prowadzimy więc w regionie powszechnie znanym, o którym funkcjonuje wiele wyobrażeń i mitów, ale jednocześnie w miejscu położonym na peryferiach, na granicy turystycznej i nieturystycznej części Podhala. 

Józef Nowosielski

Chochołów - rys historyczny - Jakub Busz
Jedne z pierwszych pisemnych wzmianek o Chochołowie dotyczą lokacji wsi, która miała miejsce w 1592 roku za panowania króla Zygmunta III Wazy. Wtedy też sołtystwo we wsi zostało nadane Bartłomiejowi Klusce za zasługi wojenne podczas wyprawy moskiewskiej króla Stefana Batorego. Jego potomkowie przybrali nazwisko Chochołowskich i należeli do grupy dziedzicznych sołtysów góralskich, mających liczne przywileje pochodzące z królewskich nadań. W okresie nowożytnym Chochołów był jedną z wsi, w których następował zaciąg do oddziałów piechoty wybranieckiej, do której rekrutowano jedynie chłopów z dóbr królewskich.

Chochołów znajdował się wówczas w starostwie nowotarskim, tuż przy granicy z ówczesnym terytorium Węgier (dzisiejsza Słowacja była wtedy tzw. Górnymi Węgrami) . W tamtym czasie były to stosunkowo słabo zamieszkałe tereny o charakterze puszczańsko-górskim. Powstanie Chochołowa wiązało się także z postępującym procesem zasiedlania Podhala i lokacjami innych okolicznych wsi, takich jak np. Ciche, Ratułów czy Biały Dunajec. Był to również czas intensywnego osadnictwa pasterzy wołoskich, którzy migrowali z terenów dzisiejszej Rumunii w Zachodnie Karpaty. Przynieśli oni nowe metody gospodarowania w górach (transhumancja), a ich wpływy widoczne są w kulturze Podhala do dziś. 

Panowanie królów polskich skończyło się na ziemi nowotarskiej już w 1770 roku, a więc jeszcze przed I rozbiorem. Wtedy to wojska austriackie opanowały przygraniczne tereny Rzeczypospolitej i zostały one włączone w skład państwa austriackiego. Kontrola Wiednia nad Podhalem przyniosła przejęcie dawnych dóbr królewskich, ucisk pańszczyźniany,  pobór do armii i większe podatki. W efekcie rosło społeczne niezadowolenie  i gniew chłopów. Bezpośredni wpływ miała działalność „dzianiszańskiego diabła”, czyli barona Kajetana Borowskiego, który zasłynął w okolicy jako człowiek, który wyjątkowo brutalnie wykorzystywał każdą okazję do zwiększania swojego majątku kosztem zwykłej ludności. Wśród górali coraz mocniej narastał opór wobec dworu. Ten ferment został wykorzystany przez organistę Jana Kantego Andrusikiewicza i ks. Józefa Kmietowicza. W owym czasie wśród inteligencji galicyjskiej, na fali rosnących w siłę ruchów narodowo-wyzwoleńczych w Europie, rosła chęć wywołania ogólnonarodowego powstania przeciwko zaborcom. Ich rewolucyjne działania zostały wyprzedzone przez Austriaków, którzy podburzyli chłopów w okolicach Tarnowa i tym sposobem wpłynęli na rozpoczęcie 19 lutego 1846 r. rabacji galicyjskiej pod wodzą Jakuba Szeli. Niedługo później, 21 lutego, wybuchło powstanie krakowskie, na czele którego stanął Edward Dembowski. Tego samego dnia Kmietowicz i Andrusikiewicz podburzyli chłopów z Chochołowa i najbliższych wsi, by podnieśli broń przeciwko panom. Powstanie chochołowskie (poruseństwo) nie trwało długo, zaledwie kilka dni i szybko zostało zdławione przez oddziały austriackie razem z góralami z Czarnego Dunajca. Chłopi występowali przeciwko obciążeniom ze strony panów, a nie przeciwko cesarzowi. Dlaczego zatem powstanie urosło do tak ważnego wydarzenia? Wskazuje się je przede wszystkim w kontrze do rabacji galicyjskiej. Dwie opozycyjne postawy chłopstwa – stronnicy Jakuba Szeli, współpracujący z zaborcą i mordujący ziemian versus prowadzeni przez inspirowanych ideami narodowymi Kmietowicza i Andrusikiewicza górale.

Ważnym wydarzeniem, które poprzedzało powstanie i stało się równie istotne dla mieszkańców Chochołowa była kwestia przynależności okolicznych gruntów i lasów. Niezgoda na pańskie rządy i chęć zdobycia większej niezależności doprowadziły w 1821 roku do powstania Wspólnoty Leśnej Siedmiu Uprawnionych Wsi, w ramach której górale z Cichego, Chochołowa, Czarnego Dunajca, Dzianisza, Wróblówki, Witowa i Podczerwonego zebrali się, by wykupić okoliczne własności ziemskie, zwłaszcza lasy i hale. Było to możliwe dzięki temu, że Jan Lubicz-Pajączkowski ze Lwowa, który zakupił dobra czarnodunajeckie po ich wystawieniu na sprzedaż przez skarb austriacki, nie znał tych terenów i rozczarowały go lokalne perspektywy gospodarowania. W związku z tym chłopi wykupili od niego ziemię łącznie z lasami za sumę 17500 złotych reńskich. Musieli jednakże znaleźć pełnomocnika, który w myśl austriackiego prawa, mógł dokonać zakupu w ich imieniu. Wybór padł na potencjalnie godną zaufania osobę – ks. Józefa Szczurkowskiego, który niestety okazał się oszustem i wykorzystał zgromadzone środki pieniężne.

XIX wiek to także czas, kiedy rozpoczęła się wielka emigracja podhalańskiej do Stanów Zjednoczonych, zwłaszcza do Chicago, na czym skorzystało wielu chochołowian. Do tamtej pory większość Podhalan wyjeżdżało za pracą na roboty rolne na Węgry bądź w głąb Małopolski. Proces ten trwał również i przez następny wiek. Migracje zarobkowe za Ocean znacząco zmieniały zwykłe życie Górali Podhalańskich, w tym wielu chochołowian. Niejednokrotnie czasowe wyjazdy zamieniały się w stałe, coraz więcej rodzin miało krewnych w Ameryce, którzy mogli wspierać finansowo ziomków z Podhala. Emigracja wpływała (i nadal wpływa) na zmianę życia społecznego, podział rodzin, zwiększoną mobilność, poprawę sytuacji ekonomicznej i życie kulturalne.

Idąc dalej, lata po I wojnie światowej przyniosły niepokoje dotyczące powstającej granicy polsko-czechosłowackiej, której przebieg zmieniał się w 1924 i 1938 roku. Powstanie wyraźnej granicy dzielącej dwa niepodległe państwa spowodowało zerwanie lub przynajmniej osłabienie kontaktów między Chochołowem a nieodległymi Suchą Górą i Głodówką, które leżały już po słowackiej stronie. Granica stymulowała także rozwój przemytu, co uwidoczniło się zwłaszcza w czasie II wojny światowej i PRL-u. Druga wojna światowa to również działalność kurierów tatrzańskich. Jeden z nich – Stanisław Frączysty z Chochołowa pomógł w przekroczeniu granicy marszałkowi Edwardowi Rydzowi-Śmigłemu. Okupacja niemiecka przyniosła wiele represji dla mieszkańców – aresztowania, wywózki na roboty w Rzeszy, biedę, zagładę dla żydowskiej społeczności Chochołowa. Niejednokrotnie przemyt na granicy polsko-słowackiej dostarczał podstawowych artykułów żywnościowych dla mieszkańców Chochołowa, stanowiąc ratunek dla dręczonych biedą i odbieraniem płodów rolnych przez Niemców.

Czasy Polski Ludowej nie skończyły działalności przemytników oraz strzałów na granicy, przyniosły natomiast znaczący rozwój cywilizacyjny w postaci m. in. likwidacji analfabetyzmu, elektryfikację, ale także cepelializację miejscowego rękodzieła ludowego. W latach 70. Chochołów był już znaczącą wsią, z urzędem celnym, posterunkiem milicji, pocztą, przychodnią. Następnym latom towarzyszyła także coraz większa dbałość o dziedzictwo historyczne Chochołów, m. in. 1982 r. z inicjatywy miejscowego lekarza Krzysztofa Hofmana odrestaurowano kapliczkę z figurą Jana Nepomucena. Dbanie o miejscowe dziedzictwo historyczne przejawia się dziś także w funkcjonowaniu instytucji muzealnych – Muzeum Powstania Chochołowskiego w Zagrodzie Bafiów oraz Centrum Dziedzictwa Przyrodniczego – Muzeum Torfowisk.

Współcześnie ważną tradycją wsi są obchody rocznic powstania chochołowskiego, łącznie z inscenizacjami, w których uczestniczą mieszkańcy. W 2007 roku, wraz z wejściem Polski do strefy Schengen, zostało zlikwidowane przejście graniczne Chochołów-Suchá Hora. Definitywnie skończyła się epoka przemytnictwa na Podhalu, a kontakty między obiema wsiami i przedzielonymi granicą rodzinami, mogły na nowo rozkwitnąć. Obecnie granica jest prawie niewidoczna, a wielu mieszkańców Suchej Hory przyjeżdża do Chochołowa na msze, zakupy czy w odwiedziny u krewnych. Wyjątkiem była tu pandemia COVID-19 i ponowne zamknięcie granic, co ponownie ograniczyło wzajemne kontakty i współpracę między szkołami podstawowymi w obu miejscowościach.

Jakub Busz

Bibliografia:

Adamczyk J. M. (red.), Tatrzańska Wspólnota Leśna w Witowie, Nowy Targ 1995.

Burton A., Powstanie chochołowskie. Gdy baron zabrał ziemię, górale odpowiedzieli buntem [1], „Ale Historia. Gazeta Wyborcza” 2021, [dostęp 19.04.2022].

Dzianisz. 400 lat historii spisanej przez mieszkańców na podstawie pamiętników, dokumentów i opowieści żyjących świadków, Kościelisko 2019. 

Iwan M., Powstanie chochołowskie. Prawda o przywódcy, Kraków 2015.

Kiryk F. (red.), Czarny Dunajec i okolice. Zarys dziejów do roku 1945, Kraków 1997.

Krzeptowscy Jasinek M. i J., Podhalańskie Osadnictwo Rodowe, cz. II, Genealogia Rodów Sołtysich na Podhalu, Zakopane 1998.

Kalicki W., 21 II 1846. Powstanie chochołowskie [2], „Duży Format. Gazeta Wyborcza” 2005, [dostęp 19. 04. 2022].

Stecka Z., Chochołów, Zakopane 1991.

Chochołów - opis miejscowości - Maria Bartosz

Chochołów dziś

Chochołów to miejscowość położona na zachodnim Podhalu, w Gminie Czarny Dunajec, na południe od Czarnego Dunajca i na północny-zachód, około 20 km od Zakopanego. Żyje w niej około 1000 mieszkańców, którzy zamieszkują dolinę między wzgórzami oddzielającymi miejscowość od Cichego i Dzianisza, a rzeką Czarny Dunajec. Niecały kilometr na zachód od niej zaczyna się już Słowacja, wraz z najbliższymi Polski wsiami – Suchą Górą i Głodówką. Wzdłuż granicy można podziwiać widok na Tatry i aktywnie wypoczywać na niedawno zbudowanej ścieżce rowerowej.

Choć Chochołów leży nieco na uboczu turystycznego Podhala, jest chętnie odwiedzany ze względu na zabytkowa architekturę drewnianą – liczące ponad 150 lat drewniane chałupy. Większość domów stoi wzdłuż drogi, która jest osią organizującą życie miejscowości. Chałupy są skierowane szczytami do drogi i usytuowane dość blisko siebie. Dzielą je wspólne podwórka, nazywane boiskami, z zazwyczaj otwartymi bramami. Okna najczęściej wychodzą na boisko, rzadziej na ulicę, stąd też charakterystyczny wygląd wsi, utrwalany na wielu fotografiach. Domy zbudowane są z przeciętych na pół pni drzewa, zwanych „płazami”, a przerwy między nimi są uzupełnione „wełnionką” – wiązkami drewnianych włókien.

Chochołowskie domy charakteryzuje jaśniejsze niż gdzie indziej drewno, ponieważ  gospodynie mają w zwyczaju szorować je co roku wodą z mydłem (lub wynajmować firmy zajmujące się myciem drewnianych ścian). Warto zauważyć, że zarówno chochołowskie chałupy, jak i całe założenie urbanistyczne wsi są zabytkiem objętym ochroną konserwatorską.

Jest to dla mieszkańców zarówno powód do dumy, jak i źródło pewnych codziennych kłopotów. Opieka konserwatora utrudnia wprowadzanie zmian i remontów domów, na co chochołowianie często narzekają. Marzą o możliwości remontu dachu i wprowadzenia udogodnień bez konieczności konsultacji z małopolskim konserwatorem i składania licznych dokumentów. Cenią sobie jednak swoje domy i są dumni ze związanych z nimi tradycji. 

Nietypowy jest w niej jednak ogromny ruch, niepozwalający zapomnieć o drodze, którą cały dzień mkną samochodami turyści zmierzający do Zakopanego i ciężarówki towarowe jadące na Słowację. Utrudnia to wielu chochołowianom przechodzenie przez ulicę i sprawia, że panuje przy niej uciążliwy hałas. Jednocześnie większy ruch osobowy zwiększa turystyczną popularność miejscowości. Mimo wszystko niezrealizowany i wyczekiwany od lat projekt obwodnicy jest tematem, który bardzo często powraca w rozmowach z mieszkańcami.

Mieszkańcy dzielą Chochołów na Górny i Dolny, ze względu na trudno zauważalną dla przyjezdnego, ale oczywistą dla chochołowian różnicę poziomów. Im dalej na południe, tym wyżej ku Tatrom wznosi się droga. 

Dolny Chochołów, którego część stanowi także Rówień – rozległa równina na północy miejscowości obejmująca także torfowiska – zawiera domy zbudowane w ciągu ostatnich dziesięcioleci. Znajduje się tam także figura Jana Nepomucena, zwrócona – nietypowo – twarzą w stronę Chochołowa i plecami do Czarnego Dunajca. Chochołowianie chętnie opowiadają, że w ten sposób upamiętniona została zdrada czarnodunajczan w czasie powstania chochołowskiego. 

W miarę zbliżania się do centrum wsi zobaczymy coraz więcej drewnianych chałup, z których słynie Chochołów. 

Przemierzając wieś, szczególnie późnym wieczorem, gdy w oknach zapalając się światła, można zauważyć, że pewna ich część nie jest zamieszkana na stałe. Puste domy to kolejny element chochołowskiego krajobrazu. W większości należą one do miejscowych „Amerykanów”, czyli górali, którzy wyjechali do Stanów Zjednoczonych. Są oni jednak związani z rodzinnymi stronami i nie wyobrażają sobie sprzedania domu, z którego pochodzą. Dbają o to, by niezamieszkałych chałup podczas ich nieobecności doglądali krewni lub sąsiedzi. 

„We wsi”, czyli w centralnym punkcie miejscowości, za szerokim placem, znajduje się imponujących rozmiarów kościół z piaskowca, zbudowany w latach 60. XIX wieku. Chochołowianie są z niego dumni, porównują go nawet do kościoła Mariackiego w Krakowie. Z kościołem wiąże się także bardzo ważna w Chochołowie postać – ksiądz Wojciech Blaszyński. To z jego inicjatywy i dzięki jego wysiłkom powstała świątynia. Według opowieści Blaszyński przypłacił tę inwestycję życiem – spadła na niego belka z oczekującego na rozebranie rusztowania. Na placu przed świątynią znajdował się dawniej niewielki, drewniany kościółek. Stamtąd powstańcy chochołowscy wyruszyli przejąć austrowęgierskie posterunki graniczne. To wydarzenie upamiętnia wystawa w chałupie na przeciwko – tak zwanej Bafiówce (lub Zagrodzie Bafiów), będące aktualnie filią Muzeum Tatrzańskiego w Zakopanem. To jedna z najstarszych chałup we wsi, która mieści w sobie muzeum powstania chochołowskiego. Wewnątrz eksponowane są także dawne sprzęty domowe, z zachowaniem podziału na białą, czarną izbę oraz komorę.

  Wędrując przez Chochołów, można trafić do dwóch pracowni lokalnych artystów – Anieli Stanek, malarki na szkle i rzeźbiarza w drewnie – Jana Ziędera. W głębi wsi, w kolejnym rzędzie domów, można zobaczyć inną atrakcję Chochołowa – tak zwany Dom z Jednej Jedli, nazywany tak, ponieważ do wykonania jego ścian wykorzystano jedną, wyjątkowo potężną jodłę. 

Zarówno turyści, jak i mieszkańcy, chętnie odwiedzają zlokalizowany w budynku dawnej remizy „Chochoburger”. W lecie panuje tam wielki ruch, jednak cały rok znajdują się chętni na hamburgery, pizze i zapiekanki. Naprzeciw „Chochoburgera” oko przykuwa świeżo odnowiony drewniany budynek, jedna z niewielu piętrowych drewnianych konstrukcji. Dawniej przychodnia zdrowia, a dziś Centrum Torfowisk, mające za cel popularyzację wiedzy o tym rzadko kojarzonym z regionem dobru naturalnym. Choć torfowiska nigdy nie były polami uprawnymi, mieszkańcy zawsze umieli korzystać z ich dobrodziejstw, zbierając tam jagody, czy korzystając z torfu do palenia w piecach albo uszczelniania szpar między belkami domów. 

Wędrując wyżej, czyli na południe, mijamy kolejne zagrody i pensjonaty. Równina powoli ustępuje miejsca wzniesieniom, a na jednym z nich można zauważyć niedawno zbudowaną skocznię. Jest ona używana przez młodych członków lokalnych klubów sportowych i podczas zawodów Lotos Cup. Kilka kilometrów niżej, niedaleko granicy, znajduje się “stara skocznia”. Przypomina ona o tym, że sporty zimowe były ważną częścią życia Zachodniego Podhala już od wielu dekad.

Wreszcie dochodzimy do granicy z Witowem. Nie jest ona bynajmniej pusta, ponieważ właśnie tam znajdują się Chochołowskie Termy. Ten potężny kompleks jest jednym z większych i bardziej popularnych w regionie. Dziś zapewnia pracę wielu osobom z okolicy, przyciąga rzesze turystów z Polski i Słowacji, przyczyniając się do rozwoju ekonomicznego Chochołowa. 

Maria Bartosz

Opisy sąsiednich miejscowości

Czarny Dunajec

Podobieństwo Czarnego Dunajca do Mińska Mazowieckiego jest zbyt zatrważające, by nie znaleźć się tutaj, w pierwszym zdaniu. Oczywiście pozostawienie tego opisu w takiej formie byłoby zbyt lekceważące i przede wszystkim niegrzeczne, gdyż niegdysiejsze miasteczko – mimo, iż na pierwszy rzut oka arcyzwyczajne, skrywa w swych małych uliczkach znacznie więcej treści, niż by się po pobieżnej lustracji zdawało. Zacznijmy więc od już napomkniętego statusu „ex miasteczka” – dziś bowiem Czarny Dunajec jest wsią, ale jeszcze do 1934 roku miał prawa miejskie, o które od pewnego czasu znów się tam zabiega. Niezależnie jednak od statusu oficjalnego miejscowość jest niezaprzeczalnie centralnym punktem życia dla ludzi z okolicznych wsi: to tu wysyłają oni swoje dzieci do szkoły, to tu bardzo często znajdują się ich miejsca zatrudnienia, to w końcu tutaj mieści się urząd gminy i inne instytucje publiczne.

Obiektami zdecydowanie wyróżniającymi Czarny Dunajec spośród pobliskich miejscowości są pozostałości po żyjącej tu przed wojną ludności żydowskiej. Kierkut położony jest na obrzeżach, zadziwiająco blisko ruchliwej drogi, w ogołoconej z drzew okolicy leżą dawni mieszkańcy. Sama „nekropolia” jest zachowana w naprawdę dobrym stanie i często wizytowana przez opiekującą się miejscem wspólnotę żydowską (sam miałem przyjemność natknąć się na jej przedstawiciela podczas oglądania cmentarza). Zupełnie w innej sytuacji jest synagoga, którą łatwo przeoczyć, bo ginie w towarzystwie kilku równie ceglanych murów. Na razie zamknięta dla oglądających czeka na remont, który ponoć jest tuż tuż. O Żydach wciąż się w Czarnym Dunajcu pamięta. Pamięta się, że mieszkali przy rynku i że mieli zakłady, wiadomo też, że już ich nie ma, ale zawsze mogą wrócić, by upomnieć się o zostawione dobra. 

Inną mniejszością, która wpisuje się w wielokulturowy charakter Czarnego Dunajca i która wciąż jest tam obecna, są Romowie. Czarnodunajczanie mówią o nich całkiem bez stereotypowej niechęci, którą górale ponoć darzą Cyganów. Jeden z moich rozmówców z pełną wiarą i zaangażowaniem tłumaczył, że ci Romowie, których spotkał, to szczodrzy, honorowi i charakterni byli. 

Mimo miasteczkowej przeszłości i miastowych zapędów, Dunajec za swymi kamieniczkami skrywa zżytą wiejską wspólnotę, która pielęgnuje legendy: nie zapomina się tu o najlepszych pięściarzach i zaszłościach, nawiedza tu chałupy i klnie na świętych wykręconych przez sąsiednią wieś tyłem w kierunku Czarnego. Rodzi to oczywiście wewnętrze konflikty między tymi, którzy pielęgnują tradycję wiejską – prowadząc większe jak i mniejsze gospodarstwa – i tymi, których ciągnie już bardziej do mieszczańskiego trybu życia i nie w smak im obornik pozostawiony na chodniku. Czarny Dunajec tętni swoim własnym, lekko innym niż klasyczne podhalańskim życiem, w którym ta mińskomazowiecka łykowatość mięknie przy wejściu w uliczki, cichnie tłumiona hukiem rwącej się z kanałków wody, a stare, duże, drewniane domy wyglądają zza płotu jakby właśnie żywsze – w każdym razie tak to wygląda w percepcji wychowanego na Mazowszu autora niniejszych słów. 

Julian Rosińki

Suchá Hora 

Suchá Hora (pol. Sucha Góra) to wieś położona po słowackiej stronie granicy, sąsiadująca z Chochołowem. Prowadzi do niej droga, przy której zobaczyć można kapliczkę z Matką Boską oraz pomnik upamiętniający przeprowadzenie przez przejście między państwami marszałka Rydza-Śmigłego w 1941 roku. Miejscowość otoczona jest lasami i polami, widać z niej także Babią Górę i panoramę Chochołowa z wieżą kościoła jako centralnym punktem. W samej wsi znajduje się sporo jednorodzinnych domów, kościół, pizzeria, lodziarnia, stacja benzynowa, poczta, szkoła i wiele przydrożnych sklepików.

Nie zawsze jednak granica znajdowała się w tym miejscu i nie zawsze dzieliła te same państwa. Przed I wojną światową Sucha Hora, podobnie jak cała Orawa, należała do Węgier, a okolice Chochołowa do Galicji. Późniejsze lata przyniosły konflikty związane z tworzeniem granicy polsko-czechosłowackiej i krótką przynależnością wsi do II RP (lata 1918-1924 i 1938-1939). W międzyczasie rozwinął się tu też przemyt na szeroką skalę, który zakończył się wraz z wejściem Polski do Strefy Schengen i otwarciem przejść granicznych w 2004 roku. 

Do tamtego czasu dla mieszkańców wsi granica nieraz była problemem, dotyczącym rozdzielania rodzin, strzelania do przemytników czy różnego rodzaju incydentów granicznych. Dziś nadal wielu chochołowian ma rodziny i przyjaciół w Suchej Horze. Ludzie odwiedzają nawzajem swoje sklepy, a Słowacy często przychodzą na msze w polskim kościele i do chochołowskich term. Choć po jednej stronie mówi się gwarą podhalańską, a po drugiej orawską, tutejsi mieszkańcy dogadują się ze sobą raczej bez problemu. Co zabawne, my odebraliśmy to zupełnie inaczej. Rozmowa jest możliwa, lecz transkrypcje sprawiły nam dużo trudności ;)  

Przed pandemią kontakty polsko-słowackie były dużo częste niż po jej wybuchu. Gdy przejścia graniczne ze względów sanitarnych zostały zamknięte od 15. 02. 2021 r., zniknęły możliwości wynikające z przynależności do Unii Europejskiej i Strefy Schengen. Restrykcje na Słowacji były dużo większe niż w Polsce, wskutek czego w Suchej Horze upadło wiele lokalnych przedsiębiorstw. Zniknęli też turyści, będący głównym źródłem dochodu dla mieszkańców. W trakcie naszego pierwszego pobytu badawczego (lipiec 2021) byliśmy świadkami protestu na granicy wywołanego wspomnianymi restrykcjami pandemicznymi na Słowacji. Podczas drugiego wyjazdu wszelkie ograniczenia zniesiono i przekraczanie granicy znów stało się bezproblemowe. 

Jakub Busz, Antonina Stanecka

Witów

Witów to podhalańska wieś położona na południe od Chochołowa przy granicy polsko-słowackiej. Przepływa przez nią Czarny Dunajec. Na jego granicy z Chochołowem znajdują się popularne, oblegane przez turystów Termy Chochołowskie, a nieco dalej wyciąg narciarski, zabytkowa kaplica w Płazówce i bacówki. Na drugim krańcu wsi, przy lesie, gdzie teren jest już bardziej górzysty, znajduje się zarząd Wspólnoty Leśnej Uprawnionych Ośmiu Wsi, organizacji o długiej tradycji, zrzeszającej około 2000 udziałowców z Witowa, Chochołowa, Podczerwonego, Koniówki, Dzianisza, Cichego i Czarnego Dunajca. Nieopodal zaś leży Siwa Polana prowadząca do Doliny Chochołowskiej, których teren podlega pod Wspólnotę i Tatrzański Park Narodowy. Odbywa się w tam organizowane przez Wspólnotę Święto Lasu pełne różnych konkursów związanych z podhalańską przyrodą i góralskiej muzyki. 

Marta Parfieniuk

Koniówka i Podczerwone

Koniówka to miejscowość leżąca na północ od Chochołowa, umiejscowiona przy tej samej drodze. Obecnie mieszka w niej około trzystu osób. Zawsze przejeżdża się przez nią na drodze do Czarnego Dunajca albo w ogóle na północ od Chochołowa. Administracyjnie i Chochołów, i Koniówka należą do gminy Czarny Dunajec, razem podlegają też pod parafię (oraz cmentarz) w Chochołowie – dlatego istnieją związki przestrzenne mieszkańców tych sąsiednich wsi. Nie wydają się one jednak zbyt silne, dlatego że Koniówka jest bliżej związana z graniczącym z nią od północy Podczerwonem. Natomiast nazwa Koniówki sięga czasów, kiedy była przysiółkiem Podczerwonego – i na ziemi dzierżawionej przez chłopów odbywał się tam wypas krów i koni. Nie wiemy dokładnie, kiedy Koniówka odłączyła się od Podczerwonego – trwałość związków tych dwóch miejscowości widać jednak m.in. w tym, że lokalna filia Związku Podhalan nazywa się Podczerwone Koniówka, ale ma siedzibę w Podczerwonem.

Podczerwone natomiast jest kolejną miejscowością na drodze z Chochołowa: znajduje się za Koniówką i przed Czarnym Dunajcem. Współcześnie liczy prawie tysiąc mieszkańców. Jego historia sięga początków XVII wieku. Pierwszy sołtys Podczerwonego, Czerwieński lub Podczerwieński, brał udział w wyprawie na Moskwę Stefana Batorego – i tak jak Bartłomiej Chochołowski zasłużył się w walkach. Obaj zostali nagrodzeni sołectwem i założyli wsie o nazwach podobnych do swoich nazwisk.

W Koniówce i Podczerwonem bywaliśmy głównie przejazdem: czy to w drodze zmotoryzowanej, czy przejazdem rowerowym (słowacką Trzcianę łączy z Czarnym Dunajcem nowo wybudowana trasa rowerowa powstała na dawnym nasypie kolejowym). Od zachodu Koniówka graniczy z Suchą Górą.

Ewa Mazgajska

Nowe Bystre, Ratułów

Ratułów i Nowe Bystre są wsiami dość wyjątkowymi. Leżą bowiem przy drodze łączącej ze sobą kilka dużych turystycznych ośrodków – Chochołów i Ciche z Suchym, Zębem i Poroninem. Mimo to w tych wsiach praktycznie nie ma rozwiniętej turystyki, co można nazwać podhalańskim ewenementem. Może stało się tak dlatego, że mieszkańcy Nowego Bystrego i Ratułowa nie mogą zaoferować pięknego widoku na Tatry, a jak wiadomo, turyści są wzrokowcami… Sprawia to, że nowobystrzanie i ratułowanie znajdują zajęcia w innych sferach – prowadzą gospodarstwa, jeżdżą sprzedawać oscypki, pracują w większych miejscowościach. To nietypowe dla Podhala niezainteresowanie ludzi z zewnątrz sprawia, że ratułowianie i nowobystrzanie zaczynają sami w ciekawy i imponujący sposób zajmować sobie czas, łączą się, zrzeszają, działają sami dla siebie, a jak konkretnie? O tym więcej w naszych licencjatach.  😊

Piotr Kwiatkowski

Nowe Bystre

Ciche – ta wieś w praktyce podzielona jest na dwa niezależne ośrodki. Jej północna strona to Miętustwo, w którym znajduje się szkoła, przychodnia, duży parking, kościół (w którym pracuje trzech aktywnych księży) oraz kilka sklepów. Na południe od Miętustwa leży Ciche Górne, ciągnące się powoli wzwyż i wzdłuż potoku, od którego pochodzi nazwa wsi. Ta część wsi składa się głównie z domów jednorodzinnych oraz niewielkich przydomowych tartaków. Ciche Górna ma także swoją oddzielną parafię, wizualnie bardziej wystawną, jednak mnie aktywną. Wieś należy do jednych z najdłuższych w Polsce, choć nie największych, liczy około 2500 mieszkańców. Położenie na uboczu sprawia, że odwiedza ją relatywnie mało, jak na wieś podhalańską, turystów oraz pozwala uniknąć ruchu tranzytowego, dzięki czemu stan faktyczny odpowiada nazwie wsi.

Ciche


Stare Bystre to wieś rozciągająca się między Cichem a Rogoźnikiem. Jej granice wyznaczają:  od wschodu potok Wielki Rogoźnik, a od zachodu wysokie zbocza wzgórz. Obie formacje terenu utrudniają dostęp do okolicznych pól, skupiając wieś wzdłuż przechodzącej przez nią krętej drogi. Choć wieś posiada swój Kościół, wybudowany w latach 70-tych, jest on używany tylko raz w tygodniu, w niedzielę, gdy przyjeżdża ksiądz z innej parafii.

Krzysztof Panek

TEORIA - Maria Małanicz-Przуbylska
Poszukiwania badawcze każdej i każdego z nas znacznie się różnią. Ponieważ jednak pracujemy jako grupa, konieczne wydaje mi się zakreślenie jakichś wspólnych założeń teoretycznych. Wybrałam dwa takie teoretyczne drogowskazy: dziedzictwo i pogranicze.

CZEMU DZIEDZICTWO?

Dziedzictwo jako słowo klucz badań w Chochołowie wydaje się dość oczywiste, choć nie chciałabym, by rozumiane było jednoznacznie. Niektórzy nazywają Chochołów żywym skansenem, bo ta wieś szczyci się najlepiej w regionie zachowaną zwartą architekturą drewnianą z XIX i początku XX wieku, która objęta jest ochroną konserwatorską. Wiele chochołowskich domów, ciągnących się wzdłuż głównej ulicy, ma ponad sto lat. Mieszkańcy są zobowiązani do dbania o nie i czyszczenie ich raz w roku… co nie wszystkim się podoba. Dziedzictwo bywa więc kłopotliwe. 

Chochołów - dziedzictwo
Fot. Maria Małanicz-Przybylska [3]

Chochołowianie chwalą się także swoim dziedzictwem historycznym, co roku świętując rocznicę Powstania Chochołowskiego i przypominając historię o lokalnym nauczycielu i organiście Janie Kantym Andrusikiewiczu, który stanął w 1846 roku na czele zbrojnego buntu górali z okolicy przeciwko władzom austriackim. Choć szybko zostało ono stłumione przez oddziały straży z Nowego Targu i … górali z sąsiedniego Czarnego Dunajca, sam zryw górali chochołowskich stał się ważnym zdarzeniem. Na jego podstawie XIX-wieczni inteligenci budowali zmitologizowany obraz górali jako prawdziwych patriotów, którzy w przeciwieństwie do chłopów nizinnych rozumieli konieczność walki o niepodległość. Współcześnie w Chochołowie mieści się Muzeum Powstania Chochołowskiego, można także odbyć turystyczny spacer po okolicy wyznaczoną ścieżką śladami powstania. Chochołowianie sami mówią, że są wsią powstańczą i nada żartują z krnąbrnych czarnodunajczan. 

W historii wsi zakorzenione jest także prawo do przydziałów leśnych Wspólnoty Ośmiu Uprawnionych Wsi, które to przywileje są dla współczesnych chochołowian niezwykle ważne, choć czasem stają się też przyczyną nieporozumień. 

Chochołów ma swoich lokalnych bohaterów, o których mieszkańcy chętnie nam opowiadają. Zaliczają się do nich nie tylko przywódcy powstania chochołowskiego, ale też np. ksiądz Wojciech Blaszyński, który w 1853 roku rozpoczął budowę niezwykłego jak na tę część Polski, kamiennego kościoła w stylu neogotyckim – miał być on tak piękny jak kościół Mariacki w Krakowie. Pod koniec prac budowlanych na księdza Blaszyńskiego spadła deska z rusztowania, powodując jego natychmiastową śmierć i tym samym czyniąc go niejako chochołowskim „świętym”.  

Mieszkańcy Chochołowa i okolicznych wsi, górale, podzielają też z innymi Podhalanami przywiązanie do góralskich tradycji – posługują się gwarą podhalańską, w czasie uroczystości, m.in. podczas niedzielnych mszy noszą góralskie ubrania, mają swoje zespoły regionalne, mają „ludowych” artystów. Niematerialne dziedzictwo góralskie z pewnością także jest ważnym elementem chochołowskiej lokalności.

Jeśli dziedzictwem nazwiemy te elementy rzeczywistości, które dla ludzi są ważne, warte podtrzymywania i które uważają za pochodzące z przeszłości, z pewnością za dziedzictwo można uznać także góralskie przywiązanie do ziemi, ojcowizny, gospodarki, pewne przekonania i poglądy, sposoby funkcjonowania rodziny, czy stosunek do przyjezdnych – turystów i osiedlających się tu na stałe.  

Choć Chochołów jest oddalony od Tatrzańskiego Parku Narodowego a same Tatry stanowią raczej urokliwy pejzaż w oddali niż łatwo dostępne szlaki spacerowe, niewątpliwie same góry, ale też bliskość natury można potraktować jako elementy lokalnego dziedzictwa. Świadczą o tym opowieści naszych rozmówców o kąpielach w Dunajcu, ulubionych miejscach spacerowych, przemianach zachodzących w przyrodzie, wyprawach w góry itd. Przyroda stała się także przedmiotem oficjalnego dyskursu dziedzictwa, gdy w 2018 roku w Chochołowie otwarto Centrum Dziedzictwa Przyrodniczego – Muzeum Torfowisk. Zaś wody termalne – kolejne dziedzictwo naturalne Chochołowa, przyczyniły się do ogromnego rozwoju wsi i wzmożonego ruchu turystycznego od momentu, gdy otworzono tam „chochołowskie termy” – jak można przeczytać na stronie internetowej – największy kompleks basenów termalnych w Polsce. 

CZEMU POGRANICZE?

Chochołów - pogranicze
Fot. Maria Małanicz-Przybylska [3]

Drugim kluczowym dla nas pojęciem jest pogranicze, co znów może się wydawać oczywiste, bo Chochołów faktycznie leży tuż przy granicy polsko-słowackiej, sąsiaduje z Suchą Horą. Granica dzielące obie miejscowości, zmieniająca swoją funkcję, szczelność i przebieg zdaje się być ciekawym elementem codzienności lokalnej ludności. Jednocześnie z etnograficznego punktu widzenia jest to miejsce przenikania się kultury podhalańskiej i orawskiej. 

My chcemy jednak patrzeć na pogranicze szerzej. Dla nas jest to także miejsce, w którym świat przyrody i świat człowieka są bardzo blisko siebie, wpływają na siebie i wzajemnie się warunkują. To także miejsce styku i przepływu różnych światopoglądów i sposobów życia.  Na Chochołów i okoliczne miejscowości z pewnością można spojrzeć jak na pogranicze turystyczno-lokalne. Nie jest ono tak popularne, jak Zakopane i sąsiadujące z tym miastem miejscowości. Duża część życia mieszkańców koncentruje się zatem na sprawach lokalnych. Z drugiej jednak strony, szczególnie w sezonach turystycznych, także ze względu na ów ogromny kompleks basenowy i zabytki architektoniczne, ruch turystyczny się wzmaga. Niemal wszyscy przyznają, że dziś chochołowianie żyją głównie z turystów. 

W końcu na Podhalu znajduje się też pogranicze polsko-amerykańskie. Wiele domów stoi całkiem pustych, bo ich właściciele lub ich potomkowie wyjechali do USA. Niektórzy wracają – na wakacje lub na stałe i wtedy doświadczenia z życia w Ameryce wykorzystują do objaśniania otaczającej ich rzeczywistości. 

I właśnie te różnie pojęte pograniczne dziedzictwa – przyrodnicze, historyczne, niematerialne i materialne są podstawą badań naszej grupy. Efekty – wkrótce. 

Stay tuned! 

Maria Małanicz-Przybylska [3]

Refleksje po pierwszym wyjeździe
Maria Bartosz
Przed wyjazdem na pierwsze badania terenowe nie wiedziałam, czego mam się spodziewać. Słuchałam na zajęciach opowieści prowadzących i studentów, przygotowywałam pytania, ale wciąż nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak to możliwe, że z ledwo co poznaną osobą odbywa się półtoragodzinne rozmowy o jej życiu. Moje poprzednie doświadczenia kontaktów z ludźmi „na ulicy” podczas różnorakich zbiórek i agitacji były raczej mało zachęcające, toteż byłam przekonana, że ludzie chronią swoich granic na tyle stanowczo, iż nawiązanie dłuższej rozmowy będzie graniczyło z cudem. Jednak już pierwsze rozmowy pokazały, że wcale nie nawiązanie kontaktu jest najtrudniejsze. Pierwsze spotkanie z panią Anielą Stanek, która bardzo chętnie opowiadała nam o swoich obrazach malowanych na szkle i własnym życiu, a nawet zaprosiła na herbatę, uświadomiło mi, że to ja mam więcej obaw związanych z tym spotkaniem niż moja rozmówczyni. Mimo niepewności i kilku błędów rozmowa jakoś się potoczyła. Przekonałam się dzięki temu doświadczeniu, że warto nie tylko starać się nawiązać rozmowę, ale też dbać o to, by była owocna. Dlatego tak naprawdę najbardziej wymagającą i jednocześnie najciekawszą częścią wywiadu było dla mnie skupienie się na tym, o czym opowiada rozmówca, podążanie za jego tokiem rozumowania, tym, co go interesuje i zajmuje. Jednocześnie często oczekiwano od nas listy pytań – jedna osoba spytała, czy będę miała kwestionariusz, inna zgodziła się na rozmowę pod warunkiem, że będę miała konkretne pytania. Jednak i tak zazwyczaj okazywało się, że kiedy kończyły się przygotowane zagadnienia, zaczynała się najciekawsza część rozmowy, podczas której mogłam dowiedzieć się rzeczy, o które nawet nie wiedziałabym, jak zapytać. To jest doświadczenie, które na pewno zapamiętam.

Kiedy wspominam wyjazd, widzę szosę w Chochołowie, wokół której wszystko się rozgrywało. Droga, prowadząca z północy na południe, była osią organizującą wieś i cały świat, w którym tam przebywałam. Ileż to razy pokonywałam trasę w górę wsi, patrząc na coraz bardziej znajome chałupy (które znałam jednak tylko z zewnątrz), planując umówiony wywiad lub licząc na to, że niespodziewanie kogoś spotkam. Istnieje pokusa poczucia, że zna się już jakieś miejsce bardzo dobrze, że można się w nim poczuć jak u siebie, uczucia, które towarzyszyło mi, kiedy siedzieliśmy na ganku przed muzeum i jedliśmy bułki czosnkowe z „Lewiatana”. Miałam wtedy wrażenie, że role się odwracają, i na chwilę jestem mieszkanką Chochołowa, która niespiesznym wzrokiem śledzi przechodzących przed kościołem, czasem komentując ich życzliwie lub zgryźliwie. Może właśnie dzięki temu poczuciu, że zdążyłam poznać tę niewielką podhalańską wieś dość dokładnie, moje refleksje wydają się opowieścią o jakimś znajomym, spokojnym świecie. Wiadomo, że nie poznaliśmy wszystkich sekretów Chochołowa, jednak mam wrażenie, że ilość szczegółów na temat życia wsi, jakie nasza grupa poznała przez ten czas, budowała wrażenie uczestnictwa w życiu wsi. Jednocześnie byliśmy przyjezdnymi, którzy przebywali tam ledwie dwa tygodnie. Może jest to właśnie to słynne doświadczenie bycia pomiędzy, o którym mówi się, że należy do doświadczenia badacza terenowego…

Jakub Busz - Ja, badacz – pierwsze kroki w terenie
Moje pierwsze doświadczenie z badań terenowych to przede wszystkim podróż – mieszkam w Cewicach znajdujących się w powiecie lęborskim, zatem podróż do Chochołowa na Podhalu jest dużą wyprawą. O ile w dniu wyjazdu byłem w Warszawie dzień wcześniej, to wracając miałem pociągowe tour de Pologne od Tatr do Bałtyku! Nie ukrywam, że była to niesamowita wyprawa, podczas której następowała stopniowa przemiana krajobrazów. Skaliste Tatry przechodziły w łagodniejsze stoki. Następnie przemijały złote łąki Małopolski, sosnowe lasy w Świętokrzyskiem, sędziwe wierzby na polach Mazowsza. Zapach lasu wypełniał mi płuca, gdy stałem na korytarzu w pociągu. Dawno nie czułem tego zapachu. Wokół Chochołowa podobnego rodzaju leśnych gajów po prostu nie ma. Wracam do domu – pomyślałem. Podhale nie zna lasów, które są mi bliskie, dlatego też, gdy zaczęły się pojawiać sosny przypominające mi obrazy pomorskich lasów, wiedziałem, że dom jest już stosunkowo blisko. Kiedyś, choć nie pamiętam już właściwie gdzie, przeczytałem zdanie, że poznajemy siebie przez porównania z innymi. W kontekście mojego zetknięcia z Podhalem i Góralami Podhalańskimi było to wyjście ku „nieznanemu” ze swojskiej pomorskości. Spotkanie z kulturą podtatrzańską stało się procesem ciągłego porównywania tego, co widziałem, z tym co znałem z Pomorza, z domu. Było tak z muzyką ludową, miejscowym językiem, śpiewami w kościele czy ogólnym życiem na wsi. Jednocześnie była to także niesamowita ekscytacja – pierwszy raz byłem w Zakopanem, po raz pierwszy mogłem zobaczyć szczyty i stoki Tatr, a zwłaszcza Giewont. Mogłem zobaczyć, usłyszeć i poczuć gwar Krupówek, z którymi znany mi dotychczas sopocki „Monciak” nie może się równać. Dotarłem w miejsca, którymi już tak długo zachwyca się cała Polska.

Z pewnością mój opis będzie opierał się na kategoriach zaskoczenia. Nie mogę tego ukrywać. Moje pierwsze badania terenowe stanowiły proces asymilowania „nowego”. Zdziwiło mnie, że społeczność Chochołowa jest tak zwarta. Gdy podczas naszego pobytu zmarł mieszkaniec wsi, cała miejscowość o tym wiedziała i była poruszona. Mało kto nie był ubrany na czarno (przeważnie turyści bądź członkowie naszej grupy). O ślubie w miejscowej parafii też wiedzieli wszyscy w okolicy. To zupełnie co innego niż sytuacja, do której jestem przyzwyczajony w Cewicach, których mieszkańcy żyją w dużo luźniejszej wspólnocie, gdzie ludzie się raczej nie znają i nie uczestniczą w życiu sąsiadów w sposób aktywny. Dodatkowo znacznie silniejsze niż znane mi do tej pory okazały się więzi rodzinne czy pamięć pokoleniowa. Zaskakujące wydało mi się również, że ludzie znają się przede wszystkim przez przydomki, a nie jak można byłoby zwyczajnie pomyśleć, przez imię i nazwisko. Miałem wrażenie, że rodzina na Podhalu jest jak tętniący życiem krwioobieg. Oczywiście na pewno gdzieniegdzie tuszowano lub przemilczano przed nami większość problemów trapiących tamtejsze rodziny – przemoc, alkoholizm, kwestie materialno-bytowe. Jednak nawet te smutne aspekty funkcjonowania rodziny nie degradują jej niezwykle ważnej roli
w hierarchii wartości góralskich.

Podczas badań czułem, że Podhalanie mają swoje orbis interior, skryte przed przyjezdnymi i ceprami (turystami), które my studenci stopniowo oswajamy. Pokazywaliśmy, że nie mamy złych zamiarów, że nie jesteśmy z Urzędu Skarbowego, telewizji czy nie należymy do Świadków Jehowy. Miejscowi stopniowo zaczynali nam ufać i nas poznawać, a my wsiąkaliśmy w teren. Właściwie to w tereny – Chochołów, Dzianisz, Ciche, Czarny Dunajec, Nowe Bystre, Suchá Hora, Trstena. Stopniowo rysowaliśmy sobie mapę okolicy. Na początku był Chaos (informacyjny), potem stało się Ciało (kontakt z lokalną materialnością: wizyty w domach, jedzenie, rzeczy) i Słowo (chłonięcie gwary i sposobu akcentowania, wczuwanie się w tamtejszą mentalność). Gdy przyjechałem do Chochołowa, czułem się jakbym trafił na biały obszar mapy z dawnych czasów. Nie znałem wcześniej Podhala poza tekstami z zajęć bądź z atlasu. Musiałem najpierw nakreślić na wewnętrznej mapie mentalnej lokalny krajobraz – drogi prowadzące do poszczególnych miejscowości, co gdzie jest, lokalne stosunki społeczne, jak rozmawiać, jak mówić, co robić, a czego nie. 

Czułem wewnętrznie, że oswajam się z krajobrazem podhalańskim i jego mieszkańcami. Przyzwyczaiłem się do widoku Tatr w oddali, Babiej Góry na dalekim horyzoncie, piekącego słońca na głównej drodze wsi. Kiedy wracałem pociągiem do domu, zaczynało mi brakować wielkich szczytów w zasięgu wzroku. Z czasem polubiłem Chochołów i na swój sposób się do niego przywiązałem. Zacząłem lepiej rozumieć góralski świat. Poznałem problemy i radości mieszkańców Chochołowa, ich życie stało mi się bliższe. Zarazem lepiej zrozumiałem okoliczne obszary – słowackie pogranicze, Orawę, pozostałą „główną” część Podhala. Nakreśliły się tematy, które bardziej zwracały moją uwagę, jak sztuka ludowa, zwłaszcza hafciarstwo i tkactwo czy pogranicze polsko-słowackie i orawsko-podhalańskie. 

Pierwszy wyjazd na badania terenowe na pewno miał swój czar, podobnie jak muzyka góralska, której słuchałem w Zakopanem. Był to czas przybliżania się do terenu i ludzi, rozwinięta integracja i współpraca z innymi studentami z grupy laboratoryjnej, szansa na przekucie informacji zdobytych przez roku nauki metodyki badań terenowych, wstępu do etnologii i innych zajęć w praktykę badawczą. Jednakże myślę, że moje pierwsze badania terenowe były przede wszystkim nauką rozmowy z drugim człowiekiem i próbą jego zrozumienia.

Gabriela Kowalska
Nie byłam pewna, czy będę umiała wejść do czyjegoś domu niezapowiedziana i zupełnie obca. Po pierwszych (mini) badaniach, które przeprowadziłam na końcu pierwszego semestru na bazarze Szembeka w Warszawie, byłam przygotowana na odmowy, oskarżenia o szeroko rozumiane szpiegostwo, czy też bycie kimś obcym dla społeczności. Wiedziałam też, jak bardzo te odmowy mnie poruszą. Te myśli siały we mnie zamęt, stres dawał się we znaki, ale ekscytacja była większa.

Teraz, gdy to piszę, minęły dwa dni od powrotu z moich pierwszych badań terenowych w Chochołowie. Siedzę przy biurku, tak jak siedziałam przy nim po bazarowych badaniach i tak jak wtedy jestem dumna i niezwykle podekscytowana tym, co właśnie się wydarzyło i tym, co jeszcze się wydarzy. 

Dosyć szybko narodziło się we mnie przywiązanie do Chochołowa, powstała relacja jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Nie jest tak jak z moją rodzinną warszawską dzielnicą i nie jest to też dla mnie szumiąca nostalgią nadmorska miejscowość rokrocznie odwiedzana od dzieciństwa. Chochołów stał się dla mnie bliski w inny, bardzo intymny sposób. Relacje z nim zbudowałam poprzez uważne chodzenie po śliskich kamieniach wyścielających dno Czarnego Dunajca, ale też przez rozmowę z kasjerką w sklepie z pamiątkami, ukrywanie się przed deszczem na ganku w starej chacie za budynkiem OSP i rozmowy... te krótkie, długie, te, które przeszły w monologi, te powierzchowne, te rzewne i te, które były sprawozdaniem z działalności sołectwa, plotki, opowiadania, życzenia weselne i homilie – ta zawiła wyliczanka tworzy Chochołów, jaki poznałam.

Mimo spodziewanych odmów i poczucia wyobcowania, spotkałam się ze społecznością otwartą, której w jakiś sposób poczułam się częścią. Nie jestem chochołowianką, ale osobą, która wie, kto bierze ślub w następną sobotę i której pani Aniela mówi z okna, żeby założyła sweter, bo dzisiaj przecież straszny ziąb. Te pozornie małe rzeczy stały się dla mnie niezwykle ważne i pomogły mi w budowaniu pewności siebie. Serdeczność chochołowian dopełniła ta wychodząca od osób, które poznałam jeszcze w pociągu do Zakopanego. Myślę, że nie muszę rozwodzić się nad tym, jak super było poznać resztę grupy, ale było naprawdę super. 

Poznałam wiele wspaniałych osób, ale najważniejsze było dla mnie poznanie siebie i odkrycie pasji do etnologii, która niezwykle interesująca nawet na zoomie, w terenie rozwiała moje wszystkie wątpliwości związane z wyborem kierunku studiów i uwiodła mnie (mam nadzieję, że nie tylko raz, ale na zawsze). 

Piotr Kwiatkowski
Po pierwszym wyjeździe laboratoryjnym mam wiele odczuć. Najważniejszym z nich jest poczucie przełamania wrodzonego introwertyzmu. Sama formuła pracy terenowej etnografa wymaga, aby otworzyć się na ludzi i ,,z brudnymi butami” wejść w ich życia. Trzeba pozbyć się myśli typu: będę przeszkadzał ludziom, nikt nie będzie chciał ze mną rozmawiać! Ludzie chcą rozmawiać, a co więcej uwielbiają mówić o sobie, o swoim życiu, narzekać na rzeczywistość i przeklinać sąsiada :). Każdy dzień wydawał się podczas badań przygodą, każda napotkana osoba po dłuższej rozmowie, wejściu do domu, zobaczeniu wystroju okazywała się osobliwością. Niekiedy rozmawiałem z osobami o zdecydowanie odmiennych poglądach i spojrzeniu na zawiłości polityczno-gospodarczo-pandemiczne, lecz w pozycji ‘ja etnograf’ nie irytowało mnie takie stykanie się z czymś zupełnie odmiennym, co w grupie rówieśniczej lub innym kontekście niż badawczy sprawiałoby mi wielki dyskomfort. Tutaj generowało raczej chęć poznania, dowiedzenia się dlaczego.

Myślę, że – i w tej myśli zdaje się nie jestem oryginalny – laboratorium etnograficzne (zwłaszcza pierwsze) jest wyjątkową okazją do wyrobienia sobie umiejętności słuchania ludzi. Brzmi to trywialnie – no bo przecież każdy z nas rozmawia z innymi, słucha, analizuje. Mam jednak smutne wrażenie, że w większości sytuacji naszą intencją nie jest integralne zrozumienie drugiej osoby. Zazwyczaj rozmawiamy z kimś jak z przechodniem, przyjacielem, wrogiem, profesorem, policjantem. W rozmowę tę wchodzimy z przedsądami i zapamiętujemy z niej tyle, ile chcemy, nadbudowujemy to, co chcemy. Jako etnograf czuję, że muszę jak najbardziej wnikliwie wejrzeć i zrozumieć drugą osobę – jest ona bowiem moim najważniejszym obiektem badawczym. Aby to osiągnąć – jakby ujrzeć czyjaś esencję - trzeba zmienić nastawienie, za każdym razem i u każdego etnografa wygląda to inaczej i jest osiągane z różnym skutkiem. Niemniej dla mnie doświadczenie to było (zwłaszcza jak na pierwszy raz) bardzo oczyszczające.

Ewa Mazgajska
Myślę, że dla mnie pierwsze badania były naprawdę unikalnym wydarzeniem z wielu względów. Jeszcze nigdy nie musiałam aż tak wchłaniać miejsca i aż tak próbować uchwycić świata ludzi, z którymi rozmawiałam – przywykłam do rejestrowania drobnych oraz fundamentalnych zmian w zestawieniu z moim sposobem myślenia czy kulturą, ale badania były czymś naprawdę innym. Może też dlatego, że odbywały się w Polsce (nie miałam okazji do przyglądania się takim różnicom w obrębie naszych granic) ale faktycznie odkryłam sposób myślenia, mentalność diametralnie inne od moich.

Miałam spory problem z przeskokiem od miejskich realiów, w których się wychowałam, do realiów wsi. To trochę takie uczucie, jakbym uczyła się obcego języka, innej kultury, ale jednocześnie niemożliwe było dla mnie pełne ich zrozumienie (bo brakuje mi pewnej puli doświadczeń, których już nigdy nie zyskam). Dlatego też czuję, ze mam pewną blokadę w kontakcie z mieszkańcami Chochołowa – mam wobec nich dużo respektu, ale też fizycznie odczuwam, że są z innego świata. To, że są z Podhala, tylko umacnia we mnie to poczucie, bo buduje też więcej murów – dlatego wiem, że będę musiała poświęcić więcej czasu, niż jest to przewidziane w planie naszych zajęć, żeby móc zrozumieć chochołowian tak, jak powinnam jako badaczka.

Ciekawie obserwuje mi się też ludzi jako ludzi, niekoniecznie jako badanych. To, kiedy bez żadnego interesu chcą poczuć wyższość i władzę nad badaczem (bo to badany ma informacje i może przełknąć jakieś zupełnie niepotrzebne złośliwości) oraz kiedy zupełnie bezinteresownie udzielają nam pomocy nie do przecenienia.

Zdziwiło mnie też to, jak bardzo wszyscy znają wiejskie sekrety i są skorzy się nimi dzielić (mam na myśli np. to, jak wielu ludzi wspomniało nam o samobójstwie pewnego mieszkańca, chociaż nikt nie prosił o tę informację, oraz o innych ciemnych sekretach wsi). Wcześniej tylko słyszałam o takim zjawisku, nie doświadczyłam go nigdy na własnej skórze.

Otwieranie się ludzi na nas było pozytywnym doświadczeniem! Cieszyłam się, kiedy słyszałam, że koledzy "oswajali" rozmówców i zdobywali od nich coraz więcej informacji czy też nagrań.

Tempo zżycia naszej grupy tez mnie zadziwiło. Na plus, rzecz jasna.

Jadwiga Mik - Czego się dowiedziałam
To w Chochołowie dowiedziałam się, że studenci istnieją naprawdę. Że nie są tylko rozmazanymi twarzami na monitorze, czarnymi ikonkami w oknie Google Meet czy Zooma. Co więcej, ci studenci jedzą – niektórzy tylko piwo i kisiel, inni hipsterskie owsianki, burgery i pizzę z jedynego prawdziwego lokalu we wsi, a pozostali niedogotowane ziemniaki, kaszę gryczaną z masłem i kupką soli z boku talerza. Piją (na przemian wodę i alkohol, a czasem tylko alkohol), oddychają świeżym górskim powietrzem wymieszanym z zapachem chochołowskiej szosy, a nawet śpią – choć i tu pewni rozmówcy nie mają litości i skracają nocny żywot antropologa do paru godzin wypoczynku. Tak więc stwierdzam – studenci żyją naprawdę, i może w kolejnym roku akademickim dadzą więcej dowodów swojej namacalności.

To w Chochołowie dowiedziałam się, że drzwi wyglądające na zamknięte nie muszą koniecznie takie być – dosłownie. Okazuje się, że mimo widocznych śladów cywilizacji do Górali nie dotarł wynalazek zwany dzwonkiem do furtki, przez co pozostają one uchylone lub przymknięte, czyli łatwe do pokonania przez wścibskich antropologów. Kołatać muszą oni zwykle dopiero do drzwi, które najczęściej się otwierają, choć nie zawsze tak chętnie, jak by się chciało. Okazuje się, że wiele ułatwia okrzyk „Nie jesteśmy Świadkami Jehowy!”, który od razu zyskuje antropologom nieco roześmianej sympatii. To, co się stanie potem, za każdym razem pozostaje dla wszystkich uczestników wydarzenia zagadką. 

To w Chochołowie dowiedziałam się, że nie zawsze warto stawiać na rower. Zrozumiałam, skąd na ulicach ryczące motory – kilka kilometrów pod górę w pełnym słońcu (nawet z lodami Ekipy w ręku) wystarczy, by raz na zawsze zrezygnować z tej formy transportu. Nawet zjazd bez pedałowania po drugiej stronie góry nie osłodzi goryczy wspinaczki... Rower zyskuje więc tytuł najbardziej męczącego pojazdu – analogicznie autobusy (czy raczej busiki) nazwać trzeba najniebezpieczniejszymi. Bywają kierowcy (panie i panowie), którzy zatrzymają się między przystankami dla pasażerów na gapę i nie czują potrzeby pędzenia  do mitycznego Czarnego Dunajca, ale obok nich mamy, tłumaczących czystą góralszczyzną, czemu nie da się przejechać spokojnie przez Kościelisko, byłych rajdowców, którzy góry i remontowane drogi przez Dzianisz znają jak własną kieszeń. Pierwszy raz z nimi jest traumą, ale każdy kolejny zaczyna się od otwarcia piwa i patrzenia na miny współpasażerów z uśmiechem starego bywalca. A potem, już we własnych kątach, często pełnych korków i autobusiarzy pomijających przystanki nie tylko na żądanie, w sercu pojawiają się nostalgia i trochę tęsknoty za jazdą bez trzymanki. 

To w Chochołowie dowiedziałam się o magii jazdy autostopem. Kiedy busiki zjawiają się raz na godzinę, a rower pozostaje nocnym koszmarem, do dyspozycji dla osób bez prawa jazdy jest jedynie ta nieco już zapomniana forma komunikacji. Najlepszym zestawem podróżników okazuje się tutaj dziewczyna i chłopak – góralskie instynkty wyczuwają tu pole do flirtu przy jednoczesnej bacznej obserwacji „mężunia”. W autostopie można odkryć nie tylko plastikowe jelenie i niemowlaki na tylnych siedzeniach – do nozdrzy trafiają również wrażenia zapachowe. Oto woń górala (najczęściej bez koszulki) – pot z nutką cementu z budowy domu w stylu tatrzańskim. Czasem antropolog dowie się od takiego, że Spiszacy i Orawiacy to podludzie, kilka razy usłyszy parę miejscowych legend, a niekiedy usłyszy, że zarówno tutejsi, jak i warszawiacy to, jak to mówimy po góralsku, prawdziwe c***e. Górale z krwi i kości są hojni – podwiozą dalej, niż jadą. Wycieczkę nie w swoją stronę potrafią też wykonać turyści jadący „na Termy” i przypadkowo spotkani wykładowcy warszawskiej etnologii, którzy witają studentów znanych jedynie z prostokąta w komputerze hasłem: „Gdzie najłatwiej spotkać antropologa??? W AUTOSTOPIE!!". Dlatego właśnie o tego typu podróżach na Podhalu myśli się z sentymentem – to w nich objawia się nie tylko gadatliwość, ale i prawdziwe człowieczeństwo.

To w Chochołowie dowiedziałam się, że góral polo potrafi zabrzmieć w miejscach zupełnie nieoczywistych. Kluby taneczne mieszają je ze znanymi z mazowieckich nizin wyznaniami miłości do ładnych tyłków, a prawdziwi górale słuchają go zawsze – czy to na ulicy, czy w samochodzie, czy, oczywiście na full, w legendarnym party-busie. Jest w tej muzyce pewna szlachetność i głębia prawdziwego uczucia, tęsknoty w stylu „Góralu, czy ci nie ża”." i swady, przez co każda piosenka zdaje się być wygraną na instrumentach tradycyjnej kapeli parodią okropieństwa powszechniejszego disco polo. Antropolog ma do niej sentyment - świetnie się do tej muzyki tańczy, nie tylko w znanym z układów kółku, ale i po kilku szotach w Casanovie. I choć nie można jej potem wyrzucić z głowy, to wzbudza ona zawsze pewien sentyment. Do tego stopnia, że szybko kończy na antropologicznej playliście na Spotify'u. 

To w Chochołowie dowiedziałam się, że rozmowa może przynosić ogromną satysfakcję. Antropolog okazuje się nie tylko dziennikarzem, ale i detektywem, który po okruszkach trafia do kluczowych plotek i zdań. Każde odkrycie – omówione potem ze swadą na kilkugodzinnym podsumowaniu – to nauka, że słuchanie bywa ważniejsze niż mówienie. Antropolog wie, jaka wartość się w tym kryje – nagle wszystkie starsze panie i księża stają się kuszącymi potencjalnymi zdobyczami. Lokalne plotkary, milczki i szaleńcy – z każdego można wyciągnąć wiedzę, której nie da się zapisać na papierze. To jedna z większych wartości badań terenowych – nauka owocująca nienawiścią ze strony reszty rodziny, gdy na najbliższym spotkaniu zacznie się przepytywać babcię pod kątem jej wspomnień z młodości. Od teraz każda rozmowa w windzie, w autobusie i na ulicy nabiera znaczenia – można to nazwać strasznym przekleństwem lub wyjątkową umiejętnością, ale dla mnie to po prostu zwyczajne... zboczenie zawodowe. 

Ta lista mogłaby się jeszcze ciągnąć – a to zresztą dopiero początek, bo punkty do niej będziemy (ja i reszta drużyny) dodawać jeszcze przez lata. Zobaczymy, może ktoś stubylczeje (może w Zakopanem, może w słowackim monastyrze albo w lodziarni w Nowym Targu), może popełnimy błąd, wskutek czego wszyscy nas tam znienawidzą i będą biegać za nami z kablami, dzikimi baranami i spinkami, ilekroć spróbujemy podejść do ich domów. A może wręcz przeciwnie – nasz kula pass i chocho pass okażą się na tyle wpływowe, że do końca życia w niektórych góralskich kręgach będzie na nas czekać nowa przygoda. Niepewność jest tutaj głównym problemem – nigdy nie wiadomo, czy się dojedzie do celu, z kim się porozmawia, gdzie się trafi, co się odkryje. I to chyba w tym wszystkim najgorsze, ale jednocześnie najlepsze. Antropolog wie bowiem, że życie jest pełne niespodzianek, a „wchodzenie nieproszonym” i pozostałe przykazania jednego z wykładowców IEIAK-u mogą okazać się tym, co zmieni nie tylko wyjazdowe wywiady... ale i całe podejście do świata.

Józef Nowosielski
Pierwszą rzeczą, która wyróżniała moje podejście do badań, było unikanie przeze mnie wszelkich ważnych postaci, osób publicznych, tudzież znanych w lokalnej społeczności. Nie chodziłem na wywiady do księży, nigdy nie rozmawiałem nawet z panią od biblioteki w Chochołowie (naszą odźwierną), ogólnie unikałem takich powiedzmy „popularnych” wyborów. Nie wiem dlaczego, chyba jakoś podświadomie. Chociaż ogólnie nie jest to jakiś problem, a raczej rzecz, którą zauważyłem dopiero spisując raport, to wybory takie zrodziły pewne komplikacje. Wydaje mi się bowiem, że takie osoby są zwykle dobrymi odźwiernymi, a mi ich zabrakło.

Kolejna refleksja, i to już ściśle dotycząca prowadzenia wywiadów, jest taka, że bardzo ciężko jest mi traktować wywiad jak wywiad, a więc mam problemy z tym całym sterowaniem rozmową. Zwykle gdy rozmówca zaczynał jakiś konkretny temat, ja nie umiałem ciągnąć tej rozmowy i pogłębiać tematu, oczywiście czasami mi się to udawało, niemniej jednak wydaje mi się, że mogłoby to wychodzić zdecydowanie lepiej i przede wszystkim płynniej. 

Zdziwiło mnie natomiast to, jak znikomą irytację wywoływały we mnie te rozmowy, starałem się podchodzić do nich z dystansem i niezwykle rzadko się denerwowałem, wyjątkiem tu był kowal, on mnie wybitnie poirytował. 

Ciekawe wydało mi się również to, że ta cała etnografia jest niezwykle męczącą pracą fizyczną, ale i jednocześnie pracą intelektualną. Po zrobieniu dwóch wywiadów, niezależnie od ich długości czy wartości, czułem się już niemal wyczerpany. Jest to moim zdaniem taki specyficzny rodzaj zajęcia łączący ze sobą zarówno fizyczne zmęczenie, wynikające oczywiście z długiego nierzadko poszukiwania rozmówców ze zmęczeniem psychicznym, które wynika z samych rozmów wymagających intelektualnego wysiłku. Po jednym długim wywiadzie (tj. moim zdaniem koło dwóch godzin) musiałem koniecznie robić sobie przerwę i to nie na jednego papierosa. 

Ogólnie jednak byłem niezwykle pozytywnie zaskoczony tym przedsięwzięciem. I chodzi mi zarówno o kwestie tyczące się naszej grupki, jak i rozmówców, realiów tej pracy. Nie jestem pewien jak na razie jedynie tego, czy był to dla mnie wyjazd owocny, ale to okaże się chyba dopiero po przepisaniu tych wszystkich wywiadów. Co do kwestii technicznych muszę na pewno popracować jeszcze nad nawykiem notowania, bo nie zawsze o tym pamiętam, albo tez zapisuję wszystko to co faktycznie zapisane być powinno.

Krzysztof Panek
Badania poszły mi dobrze.

Pierwszym elementem wyjazdu było grupowe oprowadzenie po Muzeum Powstania Chochołowskiego. Poczułem się na nim jak na wycieczce szkolnej, mentalnie się wyłączyłem i zmęczyłem. Od tego czasu postanowiłem prowadzić badania jak najdalej od większości grupy. W efekcie przepytałem dużą ilość przeciętnych ludzi zamiast muzealników, sołtysów, przewodników i im podobnych.

Także styl wywiadu obrałem inny od większości kolegów. Zadawałem pytania konkretne zamiast otwartych, czasem wchodziłem rozmówcom w słowo, opowiadałem anegdotki zamiast tylko zadawać pytania, prosiłem o herbatę oraz ogólnie czułem się swobodnie w nieswoim domu. Unikałem naukowego języka, długich i rzadkich słów, upraszczałem gramatykę i mówiłem z lekkim akcentem.

Ta postawa pozwoliła mi wejść w otwartą konwersację z przeciętnymi lokalnymi mieszkańcami. Mam nadzieję, że uniknąłem skrzywienia obrazu światopoglądu mieszkańców, które wynikłoby z rozmawiania z wąską, niereprezentatywną grupą oraz skrzywienia, które przeciętni rozmówcy nałożyliby na swoje wypowiedzi, gdyby czuli się niekomfortowo, rozmawiając ze mną.

Jako badacz czułem się dobrze. Wrodzona bezczelność pozwala mi na szybkie skrócenie dystansu do rozmówcy i sprawienie, że badanie staje się naturalną rozmową a nie sterylnym ciągiem pytań. Mam wrażenie, że udało mi się zdobyć zaufanie rozmówców i nawiązać z nimi szczery kontakt, z czego odczuwam satysfakcję, ponieważ różnice między środowiskami, w których ja i moi rozmówcy funkcjonują, wydają się spore.

Marta Parfieniuk
Zaczęłam przepisywać moje refleksje z terenu od podstaw, bo z czasem m.in. dzięki opracowaniu materiałów, tyle się zmieniło, że moje dawne przemyślenia wydają mi się już trochę obce. Może to czas zadziałał na pewną korzyść i pamięć powoli gubiąca szczegóły, pozwoliła mi dojrzeć bardziej ogólny obraz.

Ostatnio uświadomiłam sobie, że tak naprawdę to przyjechałam do Chochołowa cała najeżona. Bałam się rozmówców, bałam się niepowodzenia, byłam strategiczna, spięta i nad wyraz ostrożna. Część tego oczywiście wynikała ze zwykłego stresu, ale po części przyczyny upatruję w tekstach, które omawialiśmy na metodyce. Mówiły one o niebezpieczeństwach, zagrożeniach dla badacza i badań, o strategiach działania w terenie itp. Mimo, że wiedza którą niosły jest dla początkującego antropologa nieoceniona i potrzebna, to wydaje mi się, że podczas ich analizy wypaczyło się moje myślenie. Skoro wiedziałam już o tym, co w terenie może niebezpiecznego się czaić, to spodziewałam się, że czaić się będzie. Ruszyłam zatem do górali, postrzegając ich niemal jako przeciwników, z którymi muszę się zmierzyć, żeby wycisnąć z nich całą prawdę i tylko prawdę, do których muszę podchodzić sposobem, wymyślać taktyki i układać w głowie plan, który pozwoli mi wyciągnąć jak najwięcej ciekawych danych, najlepiej dla rozmówcy niewygodnych. Uważałam, że jestem dla rozmówców ,,za miękka” i że marnuję szansę, by wycisnąć z nich ,,prawdę”. Wydawało mi się, że to co mówią, to tylko cienka skorupka, poniżej której na pewno znajduje się coś więcej, a moją powinnością jest dobrać się do tego i wydobyć na powierzchnię. I żałowałam, że jestem zbyt ,,grzeczna” żeby móc to osiągnąć.

Aż się sama sobie dziwię, że wcześniej nie zauważyłam tego, jak dziwne miałam do tego wszystkiego podejście. Pozycja badacza nie daje mi przecież wcale prawa do włamywania się do ludzkich serc i oczekiwania, że ci powinni obnażyć przede mną całe swoje życie, przemyślenia i troski, że nie mają prawa niczego przede mną taić w imię wyższego dobra. Na szczęście im dłużej byłam w terenie, tym bardziej ten spaczony sposób myślenia mnie opuszczał, ale ja sama uświadomiłam sobie faktycznie wszystko dopiero teraz, po pół roku. 

Obiecuję sama sobie, że kiedy wrócę do Chochołowa, wrzucę na luz i będę czerpać z tego, co ten ma mi do zaoferowania, zamiast miotać się w tej paranoicznej postawie. Tym bardziej, że mam wrażenie, że teren przyjął mnie naprawdę ciepło, nigdy nie musiałam ukrywać się za bardzo ze sobą i tym kim jestem i co myślę, nikt nie stał się przez to wobec mnie wrogi i dzięki temu ja czułam się lepiej z tym, że na ich szczerość odpowiadam swoją. Może właśnie to pozwoliło mi zrzucić z siebie strach i to dziwne podejście, które powstało w mojej głowie. Naprawdę lubię Chochołów, jest znacznie bogatszy w wątki niż sądziłam, cieszę się, że mogłam się tam tyle nauczyć i mam nadzieję, że nowy mindset pozwoli mi polubić go jeszcze bardziej. A rola antropologa bardzo mi się podoba, choć nie wiem jeszcze, czy wystarczająco do niej dorastam.

Julian Rosiński
Kiedy 3.07 z zapakowanym na full(a) plecakiem wychodziłem z rodzinnego domu, na chwilę przystanąłem w drzwiach i uświadomiłem sobie, że zmierzam wprost ku przygodzie, takiej prawdziwej przygodzie i wtedy tę przygodę poczułem tak naprawdę. Całkiem niezręcznie pisze się takie „podsumowania”, ale cóż, postaram się. Wyjazd do Chochołowa był zdecydowanie jednym z najniesamowitszych przeżyć w moim dwudziestoletnim życiu, w końcu sam poziom wyzwania – zmierzenie się nie tylko z całkowicie nieznaną społecznością wiejską, ale także z równie nieznaną grupą laboratoryjną, z którą trzeba było przecież współżyć, współtworzyć – to wszystko było czymś dużym. Całość dopełniała jeszcze nabyta przed wyjazdem świadomość niesamowitości wydarzenia, klimat Podhala i ludzie, jakby zakrzepli w czasie, ludzie, którzy zdementowali wiele z przekonań, które brałem ze sobą na ich teren. I to chyba tu powinienem przenieść środek ciężkości wywodu, bo przecież tam nauczyłem się czegoś ważnego, a o co innego może chodzić?

A więc, po pierwsze zrozumiałem, że świat nie kręci się wokół mnie (truizm, ale co z nim dalej robić?). Większość pytań konstruowałem w oparciu o analizę własnej osoby, określałem ludzi własnymi aksjomatami, doświadczeniami, etapami, kiedy oni mieli inne życie, które przecież przyszedłem tam badać, a którego istnienia nawet nie zakładałem w większości rozmów. Lekcja numer dwa: nie warto odpuszczać, warto być trochę bardziej upierdliwym niż w cywilu, warto dać się we znaki, bo może nasza własna bariera komfortu nie jest barierą obiektywną, może mała nachalność da nam coś więcej. Kazanie trzecie: nie nastawiać się, „tworzenie” ludzi może nas jedynie zawieść. I po czwarte: nie nastawiać się na rozmowę z kowalem, rozmowa z kowalem może nas zawieść.


Wyjazd ten z pewnością nie ograniczał się jednak do funkcji edukacyjnych, był przede wszystkim świetnie spędzonym czasem, poznawaniem ludzi, wspólną zabawą – i trochę wręcz – pożeraniem obecności innych osób. Przeszło rok izolacji zrobił swoje, rok, który przecież wyznaczał granicę między różnymi fazami rozwoju: życie licealne przechodziło w życie studenckie, powoli kończące się, lub też często sztucznie przeciągane stare znajomości, nowe, które jak gdyby zamarły w wymiarze 2D, bez jakiegokolwiek spełnienia towarzyskiego i tu nagle boom, wszyscy wyjeżdżamy na dwa tygodnie, do zupełnie nowego miejsca, spragnieni, jednocześnie przerażeni ludźmi. Miało to jednak swoje korzyści, wydaje się, że owa żądza kontaktu zintensyfikowała jedynie więzi między uczestnikami jak i badanymi, tworząc świadomość przynależności, wspólnotowości, współodczuwania etc. Oczywiście wszystko to jedynie wspomogła niesłychanie otwarta doktor prowadząca, ale to tyle z niezręcznego podlizywania się.
Co się tyczy samych górali… Górale są dziwni. Górale są dziwni, ale za tą pozorną dziwnością, którą przecież w naszej kulturze i tak ich obdarowano, stoi dziwność o wiele głębsza, sprawiająca, że podczas moich codziennych, warszawskich rozmów wciąż przychodzą mi do głowy podhalańskie analogie, że w jakiś dziwny sposób tam zostałem i tak łypię na siebie tu i tam, i myślę, że zdecydowanie górale są dziwni, i że temat warto jeszcze zgłębić.

Antonina Stanecka
Pierwszy wyjazd terenowy, pierwsze badania etnograficzne już za nami. Był to owocny, intensywny czas poszukiwania odpowiedzi na wiele pytań i zadawania kolejnych, na które odpowiedzi jeszcze brakuje.

Wydawało mi się, że po dwóch tygodniach w jednym miejscu będę chciała wracać do domu, będę miała dość Chochołowa, rozmów z ludźmi tam, intensywnej integracji wewnątrz grupy. A jednak nie, chcę jeszcze i nie mogę się doczekać kolejnego wyjazdu. Już tęsknię za widokiem gór, za ludźmi, zarówno tymi z laboratorium jak też z Chochołowa i okolic, a nawet w pewnym sensie za przecinającą wieś głośną ulicą. Nie za jej hałasem czy za tym, jak szybko jeżdżą tam auta, lecz za atmosferą miejsca. A Chochołów, który poznałam, jest nierozłącznie związany z tą ulicą. 

Już pierwszy dzień badań był dla mnie zaskoczeniem. Myślałam, że będę miała opory przed zagadywaniem do obcych osób. Jednak nie! Wejście komuś na podwórko, zapukanie do domu z prośbą o rozmowę wydało mi się wręcz naturalne. W mieście zapewne byłoby inaczej. A w Chochołowie już od pierwszych chwil czułam się bezpiecznie i pewnie, czułam, że znajdę rozmówców, którzy będą chętni do współpracy. Przede mną jeszcze długa droga, aby nauczyć się, jak efektywnie i płynnie prowadzić wywiady, ale już teraz każda kolejna rozmowa przynosiła mi duże poczucie dumy i satysfakcji. 

Jednakże ten pierwszy wyjazd przyniósł nie tylko pozytywne emocje. Pozostawił mnie z wieloma pytaniami. To też ważne doświadczenie, biorąc pod uwagę, że przede mną jeszcze trzy takie wyjazdy. Z drugiej strony pytania, z którymi zostałam, wpłynęły na poczucie lekkiej niepewności dotyczącej wyboru tematu, jak też metod badawczych. Który temat wybrać? Czy na pewno wykorzystałam czas w terenie odpowiednio? Na co mogę sobie pozwolić jako badaczka, a na co nie? To tylko część z tych pytań. 

Jestem zdania, że w większości przypadków etnograf powinien być przeźroczysty. Jestem w terenie po to, aby słuchać osób, a nie dyskutować z nimi i przedstawiać im swoje poglądy. To jednak bywa trudne. W codziennym życiu staram się działać odwrotnie, a więc jeśli słyszę, że ktoś mówi rzeczy, z którymi się nie zgadzam i które uważam za krzywdzące, to chce zabrać głos. Na badaniach czułam, że nie mogę tego zrobić, ponieważ mogłoby to zmienić ton rozmowy i uciąć ciekawe wątki. Wiedziałam, jadąc na badania na Podhale, że poglądy ludzi tam mieszkających będą inne od moich i przygotowywałam się mentalnie na to, aby po prostu puszczać pewne informacje mimo uszu. Czy to dobrze? Podczas rozmów bywało, że obwiniałam się za to, że gdy pojawiał się temat rasizmu czy niechęci do inności pod różnymi postaciami, zmieniałam temat, nie chciałam zagłębiać się w szczegóły poglądów rozmówcy na te tematy. Czy słusznie postępowałam? Czułam, że na swój sposób fakt, że nie potrafię zacisnąć zębów i słuchać tych dla mnie strasznych rzeczy, robi ze mnie złą badaczkę. 

Nie wzięłam również pod uwagę, że komentarze rozmówców mogą na mnie silnie wpływać. Zdarzały się seksistowskie żarty i komentarze dotyczące mojej płci ze strony mężczyzn, a ja nie wiedziałam, jak i czy mam na nie odpowiadać. Czy mogę odwrócić się na pięcie i odejść? Teoretycznie mogłabym to zrobić, jednakże nie chciałam postąpić niewłaściwie jako badaczka, nie chciałam ani stracić zaufania rozmówcy, ani spalić terenu. Wiem, że powinnam dbać o swoje bezpieczeństwo i gdy ktoś przekracza moje granice w jakikolwiek sposób, mogę się wycofać, szczególnie jeśli rozmówca nie jest kluczowy dla badań. Jednak w konfrontacji z konkretnymi uderzającymi we mnie wypowiedziami miałam mętlik w głowie. Co powinnam zrobić i jak się zachować: przytakiwać, obśmiać czy postawić mocną granicę? To jest dziedzina, w której jeszcze muszę się dużo nauczyć. Często w czasie badań stawiałam siebie w niższej pozycji ze względu na to, że to ja chciałam się od drugiej osoby dowiedzieć różnych rzeczy, rozmówcy byli więc dla mnie niezbędni. Oczywiste jest jednak, że nie mogę w tej relacji zapominać o sobie. 

Na szczęście takie trudne dla mnie sytuacje były nieczęste, a jeśli się zdarzały, dostawałam ogromne wsparcie od grupy laboratoryjnej. Stworzyliśmy naprawdę zgraną drużynę. Dzięki temu czułam się bezpiecznie i pewnie, stawiając pierwsze kroki w terenie.

Pandemiczna rzeczywistość - lipiec 2021 - Gabriela Kowalska, Marta Parfieniuk

Wakacje, w czasie których przypadł nasz pierwszy wyjazd na badania terenowe do Chochołowa, zdecydowanie nie były zwyczajne. Brak tej zwyczajności mocno czuliśmy nie tylko w terenie, ale – w przypadku większości z nas – znacznie wcześniej, praktycznie od początku studiowania w IEiAK. Pandemia uniemożliwiła nam prawdziwe poznanie się. Przez Messengera i kafelki na Zoomie było ono powierzchowne, bardzo niedokładne – większość z nas nie miała nawet szansy porozmawiać ze sobą nawzajem. Każdy na badania jechał trochę w grupie, ale jednak bardziej sam. Wielu osobom nie dawała spokoju niepewność związana z tym, jak nam razem będzie przez te długie dwa tygodnie, czy się dogadamy, czy się polubimy? 

Specyfika i cel tego wyjazdu sprawiły również, że w naszym przypadku odpowiedzialność i etyka badacza nie wiązały się wyłącznie z teoriami antropologicznymi, z którymi mieliśmy okazję się do tej pory zapoznać, ale z prawdziwą troską o życie i zdrowie naszych rozmówców. Mimo, że możemy sobie żartować z ,,atrakcyjności emerytów w oczach antropologa", to prawdą jest, że wśród naszych rozmówców większość stanowiły osoby starsze, szczególnie zagrożone przez koronawirusa. Zawsze istniało niebezpieczeństwo, że jako ludzie młodzi możemy przechodzić Covid-19 bezobjawowo i nieumyślnie zarażać w ten sposób chochołowian, spośród których większość nie była zaszczepiona. Na takie zagrożenia żadne dotychczasowe teksty nie miały odpowiedzi. 

Temat pandemii często przejawiał się w naszych rozmowach. Ludzie chętnie dzielili się swoimi obawami, poglądami oraz doświadczeniami. Covid-19 nie opuszczał nas na krok, podhalańska prasa wręcz wrzała od kontrowersyjnych artykułów związanych ze szczepieniami, a Wójt Gminy Czarny Dunajec na tablicach informacyjnych promował je swoim wizerunkiem. Jednak opowieści naszych rozmówców nie zawsze dotyczyły artykułów z pierwszych stron Tygodnika Podhalańskiego. Wiele osób dzieliło się z nami historiami o tragediach rodzinnych czy też strachu o własne życie. 

Mogliśmy również obserwować działania i kontrdziałania wobec obecnej sytuacji, w której pandemia z dnia na dzień potrafiła odmienić rzeczywistość oraz życie społeczne. Podczas pierwszych dni naszego wyjazdu z decyzji władz słowackich przejście graniczne znajdujące się w Chochołowie zostało zamknięte. W reakcji na to Słowacy zorganizowali protest, w którym uczestniczyło ponad 300 osób. Decyzja władz słowackich, stanowiąca reakcję na dużą liczbę zachorowań, przypomniała o istnieniu granicy – nieprzekraczalnej, choć niewidocznej, która dzięki dołączeniu Polski i Słowacji do strefy Schengen zdążyła już odejść w zapomnienie. Niefizyczna bariera podnoszona i opuszczana na przemian z dalekiej Bratysławy oddzielała rodziców od dzieci i pracowników od miejsc pracy. Dało nam to okazję do obserwacji terenowych, których w innej sytuacji nie mielibyśmy szansy doświadczyć. 

Z perspektywy czasu jednak patrzymy na ten wyjazd z niezwykłym ciepłem. Okazja na poznanie się w pociągu, wejście razem i ze wspólną niepewnością w teren było trudnym, ale niezwykle ciekawym doświadczeniem, które dało nam wyjątkową perspektywę do prowadzenia badań. 

Gabriela Kowalska, Marta Parfieniuk

 

Nasze tematy
O czym będą nasze prace

Maria Bartosz

Mój ostatni wyjazd odbył się w dość nieoczekiwanych okolicznościach, ponieważ ze względu na chorobę nie mogłam pojechać razem z całą grupą. Zamiast tego sama pojechałam do Chochołowa na trzy dni w okolicach 11 listopada. Samotne badania sprawiły, że miałam więcej czasu na rozmyślania o tym, co zmieniło się od pewnego lipcowego dnia półtora roku temu, kiedy to pierwszy raz przyjechałam do Chochołowa jako badaczka. 

Ostatni, listopadowy wyjazd przede wszystkim uświadomił mi, że pod wieloma względami czuję się teraz o wiele swobodniejsza w przeprowadzaniu rozmów i w spotkaniach z ludźmi w czasie badań. Chociaż teren nigdy nie będzie – i nie musi być – środowiskiem, w którym czuję się naturalnie (ponieważ to tam właśnie staram się wykazać szczególną uważnością na szczegóły i otoczenie), to teraz bardziej mam przekonanie, że „wiem, co robię”, a doświadczenie wielu przeprowadzonych rozmów pozwoliło mi poczuć się pewniej.

Jednocześnie ostatnie wywiady, które nagrałam, przypomniały mi, że oficjalne zakończenie badań nigdy nie pokrywa się z momentem stwierdzenia, że już wszystko wiem o danej społeczności. Takiego momentu (na szczęście) nigdy nie będzie, teren zawsze pozostanie większy niż moja wiedza o nim. Jednak praca, jaką wykonałam od pierwszego wyjazdu, pozwoliła mi ukształtować w głowie wizję tematu, któremu chciałabym poświęcić swoją pracę licencjacką. 

Już w czasie pierwszych interakcji z mieszkańcami Chochołowa zauważyłam, że wyrażają się oni w sposób szczególny o przestrzeni wsi, używając określeń „w górę”, gdy mają na myśli przemieszczanie się na południe i „w dół”, kiedy chodzi im o północ (można to łatwo wyjaśnić geografią Chochołowa, którego części leżące bliżej Tatr są położone fizycznie wyżej). Zaintrygował mnie ten fakt i przy następnych wyjazdach postanowiłam sprawdzić, czy chochołowianie mają także inne sposoby orientowania się w lokalnej przestrzeni. Okazało się, że jest ich całkiem sporo: nazwy pól, łąk i wzgórz (takie jak Brzyski, Groń, Za Wodą) pozwalają mieszkańcom Chochołowa powiedzieć ze sporą dokładnością, gdzie leży ich pole, a wciąż popularne – szczególnie wśród starszego pokolenia – przydomki (Baścorz, Baca, Kaplorz) są łączone z konkretnymi rodzinami i ich miejscami zamieszkania. We wsi funkcjonuje także kilka nazw ogólnych, które określają główne części Chochołowa. O ile więc znajomość szczegółowych nazw jest indywidualna i zależy od jednostkowych doświadczeń, to nazwy ogólne, takie jak Rówień, Łązki, Kamieniec, czy Gumolaste, znają wszyscy. 

Opowieści o przestrzeni bardzo często płynnie przechodziły u moich rozmówców w opowieści o przeszłości, dlatego też w mojej pracy będę także próbować odtworzyć lokalną wizję tego, jak kiedyś wyglądał Chochołów. Wspomnienia moich rozmówców łączą się z konkretnymi miejscami, a konkretne miejsca wywołują wspomnienia. Wielokrotnie opowiadano mi o potoczku, w którym kobiety dawniej płukały pranie, o Kamieńcu, gdzie dzieci wspólnie wypasały krowy i pilnowały gęsi, ale też bawiły się i grały w piłkę, o kąpielach w Czarnym Dunajcu i zmianach jego koryta (podobno co roku przez meandry rzeki dawne miejsca do kąpieli znikały i pojawiały się nowe)… Te i inne miejsca, opatrzone lokalnymi nazwami, tworzą mapę Chochołowa bliższą temu, jak widzą go mieszkańcy, niż jak postrzegają je przyjezdni i turyści. Właśnie ten obraz Chochołowa chciałabym odtworzyć i przeanalizować w swojej pracy.

Jakub Busz

Na nasz ostatni wyjazd jechałem z dużym bagażem nabytych w Chochołowie doświadczeń. Wiedziałem, że pewne osoby będę odwiedzał już któryś z kolejnych razów, że znowu usiądziemy przy herbacie i zaczniemy rozmawiać. Jednocześnie byłem pewny, że i ten wyjazd, jak każdy poprzedni, przyniesie nowe przygody i zupełnie nowych rozmówców. I nie zdziwiłem się bardzo, gdy spacer po torfowiskach razem ze zbieraniem żurawiny czy dwudniowe warsztaty etnograficzne w szkole podstawowej okazały się kolejnymi fantastycznymi doświadczeniami. Ponadto z każdym następnym pobytem w Chochołowie, czułem jak zwiększa się moja wiedza, rozumienie warunków lokalnych oraz sentyment. 

Jednocześnie trwało dalsze pogłębianie dotychczasowej wiedzy i szukanie nowych osób, które mogłyby z nami porozmawiać. Z wszystkich moich rozmówców, których poznałem w trakcie czterech wyjazdów na badania terenowe, na pewno na długo zapamiętam trzy osoby i trzy sytuacje, w których odbywały się nasze rozmowy. Pierwsza to starsza pani mieszkająca samotnie w jednym pomieszczeniu pełniącym funkcje kuchni i sypialni. Tam właśnie rozmawialiśmy. Było straszliwie duszno i ciepło, a w piecu kaflowym palił się ogień. Rozmawiając z tą panią, zastanawiałem się, kim my sami możemy się stać dla naszych „badanych”. Przychodzimy, zadajemy pytania, dajemy swoją obecność, a zarazem jesteśmy tymi, którzy chcą słuchać i robią to uważnie. Wydaje mi się to ważne zwłaszcza wobec osób starszych, ale nie tylko takich. Mój drugi charakterystyczny rozmówca miał wielką pasję do II wojny światowej i gawędzenia o niej. Ucieszył się ogromnie, gdy przyszła do niego dwójka studentów, którzy chcieli wysłuchać jego opowieści, którzy chcieli dzielić jego pasją. Nie zapomnę również pani, opowiadającej nam o pięknym szumie Czarnego Dunajca (rzeki), o którym myślała, leżąc w szpitalu i o gwiazdach, które tak kocha… dla niej Chochołów był właśnie tym zmysłowym wspomnieniem.

Wszystkie te spotkania miały pośredni wpływ na mój wybór tematu powstającej pracy licencjackiej. Będzie ona dotyczyła kłopotliwego, niejednoznacznego dziedzictwa Chochołowa. Takim dziedzictwem moim zdaniem można nazwać pamięć o przedwojennej społeczności żydowskiej we wsi, działalność kurierów tatrzańskich w czasie II wojny światowej oraz powojenne dzieje przemytnictwa na granicy polsko-słowackiej, która jest tuż za rogiem w Chochołowie. Każde z tych „dziedzictw” z innego powodu jest „kłopotliwe” bądź „trudne”. Po chochołowskich Żydach nie ma obecnie żadnych śladów materialnych i społecznych, zaciera się także pamięć o nich, choć dawniej stanowili ważną grupę w wiejskim krajobrazie. Kurierzy tatrzańscy są przez chochołowian postrzegani z jednej strony jako bohaterowie, a z drugiej jako kolaboranci. Z kolei opowieści o przemytnikach to narracje o sprycie i zaradności a jednocześnie o zamkniętej, pilnowanej i strasznej granicy, na której ginęli ludzie. Te wątki i ich ambiwalencję będę starał się przedstawić w swojej pracy dyplomowej, jednocześnie udowodnię, że każdy z tych przykładów można nazwać dziedzictwem.

Gabriela Kowalska

Już od pierwszego wyjazdu badawczego interesowało mnie, co moi rozmówcy robią poza swoją pracą i obowiązkami. Byłam ciekawa, czy mają zainteresowania, które nie są włączone w te dwie kategorię oraz w jaki sposób odpoczywają. Już wtedy wiedziałam, że moje badania będą zorientowane wokół treści związanych z tym tematem. Był on jednak niepopularny wśród moich rozmówców. Niepytani, rzadko wspominali o tym, co lubią robić, gdy nie są zajęci. Kiedy ja podejmowałam ten temat, trudno było im odpowiedzieć. Często wydawali się zakłopotani. Dużo łatwiej było im rozmawiać o obowiązkach – tych związanych z pracą zawodową, ale również wynikających z posiadania gospodarstwa domowego. Z wypowiedzi moich rozmówców można wyczytać, że obowiązki i praca były dla nich jednak ważniejszą częścią codzienności niż „czas wolny”. Mówiąc o swoim dniu, skupiali się na rzeczach, które muszą robić. Opowiadano mi o zajmowaniu się dziećmi, trudach pracy na gospodarstwie lub w turystyce. Wiele osób mówiło mi również, że wcale nie ma czasu wolnego. Rozumieli to pojęcie jako moment, w którym nie pracują. Ja jednak w swojej pracy chcę pokazać, że czas wolny i praca to niekoniecznie kategorie dychotomiczne. Mogą one istnieć niezależnie albo współbieżnie. Rozrywką dla moich rozmówców było spotykanie się ze znajomymi podczas pracy. A obowiązki takie jak dekoracja ołtarzy na Boże Ciało, spędzanie czasu z letnikami przebywającymi w ich domu czy nawet zajmowanie się gospodarstwem okazywały się przyjemnością. Jedna z moich rozmówczyń, pomimo że nie było to dla niej główne źródło zarobku, w wieku ponad 70 lat sama prowadziła gospodarstwo składające się z trzech krów. Sama mówiła, że nie musi tego robić, ale już się do tego przyzwyczaiła i po prostu lubi, “nie wyobraża sobie bez tego żyć”. W swojej pracy przedstawię zainteresowania i rozrywki moich rozmówców, które zawierają się także w czasie ich pracy i obowiązków. Interesuje mnie sposób zarządzania czasem oraz to, na ile czas wolny jest ważny dla chochołowian w budowaniu ich tożsamości.

Piotr Kwiatkowski

Od pierwszego wyjazdu wiedziałem, że Nowe Bystre jest miejscem, gdzie chcę przeprowadzić swoje badania. Zachwycili mnie zwłaszcza jego mieszkańcy – poznałem tam ludzi zdeterminowanych, pogodnych i chętnych do rozmowy, co było ogromnym ułatwieniem podczas moich terenowych zmagań. 

Swoją pracę zamierzam więc poświęcić właśnie nowobystrzanom, a dokładniej podejmowanym przez nich różnym oddolnym działaniom, dzięki którym zrzeszają się i organizują swój czas. Jest to temat o tyle interesujący, że w tej dość małej pod względem populacji wsi (łącznie około 1300 osób z przysiółkami) działa wiele lokalnych organizacji, takich jak Ludowy Klub Sportowy, Związek Podhalan czy Koło Gospodyń Wiejskich.

W moim licencjacie chciałbym poruszyć temat wiejskiej samoorganizacji i pracy z lokalnością. Obie te przestrzenie moim zdaniem przybierają w Nowem Bystrem bardzo ciekawy kształt. Ponadto funkcjonują w sposób wyróżniający się na tle podobnych organizacji działających we wsiach w innych częściach Polski (a nawet na samym Podhalu). 

Opierać się będę w całości na materiale zebranym w geograficznych granicach Nowego Bystrego. Przeprowadzone przeze mnie wielogodzinne rozmowy pokazały mi, że mam do czynienia z prawdziwymi pasjonatami, którzy poprzez swoje podejście do góralszczyzny i swojego otoczenia uświadomili mi, że to, co najbliżej, jest bardzo ważne i że działanie daje człowiekowi mnóstwo pozytywnych emocji. 

Sądzę, że moje podejście do terenu było dość specyficzne. Bardzo szybko porzuciłem akademicki ton i próbowałem rozmawiać z napotkanymi ludźmi nie jak z góralami i nie jak z obcymi-innymi, ale jak z ludźmi tak po prostu. Dzięki tej metodzie odkryłem specyfikę nowobystrzańskiej góralszczyzny i lokalności. Nie jest ona bowiem na stałe umiejscowiona między wielopokoleniowymi tradycjami i nie składa się wyłącznie z archaicznych elementów, lecz wytwarza się poprzez działanie – często niewymuszone, twórcze, naturalne czy po prostu fajne. 

Ewa Mazgajska

Do Chochołowa jechałam po raz pierwszy już z absolutorium ze studiów filozoficznych. Nie miałam nigdy rodziny na wsi, całe życie spędziłam w Warszawie i choć sporo wyjeżdżałam, zwykle szybko wracałam. I nigdy wcześniej nie czułam się tak obciążona tymi faktami – wszystkie one złożyły się na moje poczucie inności we wsi na Podhalu.

To poczucie powoli pogłębiało się, ale też pomalutku zaczęłam uświadamiać sobie, że po prostu tak jest i będzie. Nie stanę się nigdy miejscowa – ani w pełni oswojona – ale też nie sprawi to, że nie będę mogła nawiązać relacji z niektórymi rozmówcami. Zaczęłam słuchać uważniej i głębiej. Wiedzieć, czego chcę od rozmowy. Podążać za intuicją. Naciskać i odpuszczać. Taktycznie zmieniać temat.

W Chochołowie prowadzę badania dotyczące pamięci o księdzu, który był z pochodzenia chochołowianinem i tam zbudował monumentalny neogotycki kościół. Wątek ten pojawił się jako nieco sensacyjny: na pierwszym wyjeździe, drugiego lub trzeciego dnia, koleżanka powiedziała, że usłyszała historię o księdzu, którego zabiła belka przy budowie kościoła. Ten wątek zaczął nawracać, kolejni koledzy słyszeli od rozmówców tę historię, dowiadywaliśmy się też coraz więcej o samym księdzu Wojciechu Blaszyńskim. Jest to o tyle niezwykłe, że ks. Blaszyński – ów dobrodziej – ma swoją legendę hagiograficzną, którą odkrywałam kawałek po kawałku. Wątki z jego biografii przywodzą na myśl elementy z legendy o św. Aleksym – miał powrócić do wsi pod przebraniem, nierozpoznany przez swoją rodzinę. Znajdują się w tej historii także nawiązania do biografii Jezusa: Blaszyński miał swoje świeckie apostołki nazywane sidziniarkami, analogicznie do sytuacji niszczenia bazaru w synagodze odprawił mszę w karczmie. Poza tym wokół postaci księdza krąży wiele tajemniczych historii. Na przykład legenda o cudownym pozyskaniu pieniędzy na budowę kościoła, o ich wykradzeniu oraz klątwie nałożonej na złodziei. No i oczywiście o tragicznej śmierci księdza, na którego w 1866 roku spadła belka z rusztowania kościoła, trafiła go w skroń, powodując śmierć na miejscu. Czy była to ostatecznie poniesiona ofiara, a może kara za pychę? 

Zbierałam te informacje kawałek po kawałku. Niektórzy rozmówcy byli bardzo blisko związani księdzem Blaszyńskim – przez więzy krwi, posługę w parafii w Chochołowie, poprzez działania na rzecz beatyfikacji, prywatne modlitwy o jego wstawiennictwo, albo wystawianie sztuki teatralnej o jego życiu. Inni byli dalecy od aktywnego praktykowania pamięci o ks. Blaszyńskim, kojarzyli go jednak z kościołem w Chochołowie oraz książką „Kościół w Chochołowie” Jana Dobraczyńskiego.

I tutaj zbliżę się do finału badań oraz mojego rozwoju etnograficznego. Pojechałam do wsi, w której Blaszyński faktycznie był proboszczem. Tam mogłam obserwować nowy krajobraz, nową zabudowę, zaglądać obcym ludziom na podwórka i pytać, kto w okolicy zna się na historii. Byłam wyczulona na psy łańcuchowe, czego nie miałam w sobie przed pierwszym przyjazdem na Chochołowa. A później zdarzyło się coś przełomowego. Odbyłam rozmowę z bardzo sympatyczną panią, która niewiele wiedziała o Blaszyńskim, ale bardzo chciała mi pomóc. Czułam to. Zaprosiła mnie na kawę. I myślę, że sterowana czymś, co w głowie nazywam „strachem przed niezręcznością”, dawniej odrzuciłabym zaproszenie. Ale teraz mogłam je przyjąć i nie czuć się skrępowana. Kiedy ta miła pani zostawiła mnie ze swoją wnuczką – o parę lat starszą ode mnie, która nie powiedziała o sobie niczego wcześniej – potrafiłam prowadzić z nią zręczny small talk, na który kiedyś bym się nie zdobyła. Wyszłam z mieszkania bogatsza o kontakty, skojarzenia, nową kartkę modlitewną przedstawiającą ks. Blaszyńskiego oraz zdjęcia pięknych kotów. Kiedyś nie znalazłabym w sobie odwagi, żeby wejść komuś do domu i zadawać wiele pytań. Emocjonalnie przeszłam pewną drogę – przez ekscytację, zmęczenie narzekaniem na Tuska oraz politykę do 2015 roku, fascynację, poczucie alienacji aż po satysfakcję. Było to bardziej katapultujące z mojej strefy komfortu doświadczenie, niż założyłam i bardziej niż cokolwiek innego, czym zajęłam się w życiu (może pomijając początki moich działań w teatrze). Po tym doświadczeniu przyszedł czas na antropologię – na opisanie, jakimi mechanizmami rządzi się pamięć o księdzu Blaszyńskim.

 

Jadwiga Mik

Do Nowego Bystrego, niewielkiej, zamieszkałej głównie przez rodowitych górali wsi między Zębem, Dzianiszem i Gubałówką, trafiliśmy z Piotrkiem Kwiatkowskim przypadkiem. Wystarczyło jednak kilka wywiadów, byśmy zdecydowali się zostać tam na dłużej. Miejscowość ta, w przeciwieństwie do Chochołowa, wydała nam się żywa, pełna chętnych do działania i pielęgnujących lokalne tradycje ludzi. W ciągu kilku tygodni, które spędziliśmy na badaniach, zdążyliśmy poznać wszystkich lokalnych liderów, usłyszeć mnóstwo mniej lub bardziej odpowiednich do zapisania w pracy naukowej historii i dotrzeć do głębi tego, czym Nowe Bystre jest dla jego mieszkańców.

Choć nie jest to duża wieś, dzieje się w niej wiele – od występów nagradzanego zespołu góralskiego, w którym śpiewają i tańczą dzieci od trzeciego (sic!) do osiemnastego roku życia, przez wyjazdy na regionalne konkursy kulinarne – panie słyną m.in. z płucki na kwaśno i zupy kminkowej – po barwne procesje na Boże Ciało z trasą obliczoną na kilka kilometrów i góralskie różańce w zabytkowym kościele. Tym, co najbardziej mnie zaintrygowało w zachowaniu mieszkańców Nowego Bystrego, było jednak widoczne gołym okiem przywiązanie do przeszłości. Manifestują je oni poprzez takie aktywności, jak tworzenie albumów, pamiętników i kronik, przekazywanie dalej rodzinnych pamiątek czy budowanie kapliczek dziękczynnych na swoich posesjach (COVID czy porażenie piorunem to tylko dwa z wielu powodów ich wystawienia). Część z nowobystrzańskich górali i zasiedziałych ceprów zdecydowała się nawet na publikację książki. Zbigniew Sikora, historyk-amator i syn dawnego dyrektora szkoły Władysława Sikory, jednej z najważniejszych postaci w historii wsi, wydał Krwawy ślad, monografię opisującą wojenny mord dokonany przez nazistów na mieszkańcach jednego z przysiółków Nowego Bystrego. Antonina Łacek, poetka góralska z tej miejscowości, ma na koncie kilka zbiorów wierszy, w większości pisanych gwarą. Z inicjatywy sołtyski wsi, Renaty Styrczuli, powstała również publikacja Nowe Bystre. Miejsca i ludzie, opierająca się na zapisach historycznych, opowieściach mieszkańców oraz zdjęciach zebranych z całej parafii. Trzy książki na 1329 mieszkańców to naprawdę wiele, zważywszy, że prawie każdy ma je w swoim domu.

Moja praca licencjacka dotyczyć będzie więc pamięci, a, dokładnie rzecz ujmując, form, nośników i treści narracji, które kształtują lokalną tożsamość. Pragnę przede wszystkim odpowiedzieć na kilka podstawowych pytań: kto, co, jak, dlaczego i po co pamięta? Z jakiego powodu w książkach i „oficjalnych” źródłach pojawiają się postacie zupełnie inne od tych znanych z historii opowiadanych na ganku i przy herbacie? Czemu niektóre fakty i anegdoty wyjawiane są od razu, a do części z nich trzeba dopiero dotrzeć? Co pozostaje w pamięci zbiorowej mieszkańców, a o czym starają się zapomnieć? Materiału jest mnóstwo – poza książkami udostępniono nam również albumy ze zdjęciami, kronikę parafialną, szkoły czy Związku Podhalan, zapisano historie życia, a przede wszystkim poświęcono ogrom czasu, by wyjaśnić mi i Piotrkowi to, czym jest Nowe Bystre. I choć nigdy żadne z nas nie pozna tej wsi w takim stopniu, jak jej mieszkańcy, to jednak uważamy, że poczyniliśmy wszystkie możliwe kroki, by zrozumieć ją jak najlepiej.

Józef Nowosielski

Jak pewnie u większości z nas, w czasie pierwszego pobytu w Chochołowie moje próby robienia tego, co zdaje się można nazwać etnografią, nie były ukierunkowane na żaden ściśle zdefiniowany temat. Posługiwałem się wspólnie stworzonym kwestionariuszem i temat rozmów bardzo zależał od tego, do kogo akurat trafiłem. Tak więc z rodziną najstarszej parafianki w Miętustwie rozmawiałem o przeszłości i pamięci, a wizyta u rodziny należącej do królestwa Świadków Jehowy skończyła się długą rozmową o lokalnej społeczności i o tym, jak odnajdują się oni w rzeczywistości Podhala. Jednak po powrocie z terenu, w czasie pierwszych prób interpretacji zebranego materiału, zorientowałem się (nie bez pomocy oczywiście), że czymś, co interesuje mnie najbardziej, jest temat pracy w rolnictwie w specyficznych podhalańskich warunkach. Temat oczywiście jeszcze wielokrotnie ewoluował, a nawet mogę chyba zaryzykować stwierdzenie, że ewoluuje i ewoluować będzie dalej, co nie zmienia faktu, że w swoich działaniach skupiałem się na kwestiach motywacji i strategii, szczególnie dotyczących ziemi, przyjmowanych przez podhalańskich gazdów. A gazdowanie na Podhalu zdecydowanie nie jest łatwą sprawą, winne są temu nie tylko wysokie ceny ziemi, jej niska dostępność czy klimat, ale również zmiany, jakie zaszły w tym regionie i znacząco zmieniły jego strukturę społeczno-gospodarczą. Rolnictwo na obszarach wiejskich zajmuje bardzo specyficzne miejsce, a jego kulturowe unormowanie jest moim zdaniem na Podhalu szczególnie widoczne. W swojej pracy postaram się odnaleźć miejsce, jakie praca na roli zajmuje w kulturowej przestrzeni Podhala i pokazać, gdzie, wśród turystów, zakopiańczyków, słynnych podhalańskich stolarzy i powracających emigrantów, znajduje się przestrzeń dla gazdów.

Od naszego pierwszego wyjazdu laboratoryjnego (lipiec 2021) minął nieco ponad rok. W ciągu tego roku nie tylko zmieniał się i definiował mój obszar zainteresowań, ale zmieniałem się również ja. Nie mówię tu tylko o nabieraniu praktyki badawczej czy też coraz głębszym „wchodzeniu” w teren. Zmieniło się całkowicie moje podejście do Podhala, które m.in. zwyczajnie polubiłem. Z czasem zacząłem nabierać wprawy (mówię tu o moich odczuciach, efekty nie mi oceniać) i lepiej rozumieć (albo może inaczej, w ogóle rozumieć) co robimy na Podhalu, co robię na nim ja i oczywiście jak to robić. Chciałem tutaj również z całą mocą podtrzymać stwierdzenie, które zawarłem w moich chaotycznych refleksjach z pierwszego wyjazdu: dalej uważam, że etnografia jest ciężką pracą, która potrafi zmęczyć nie tylko umysłowo, ale i zupełnie fizycznie. Od kiedy jednak zacząłem lepiej rozumieć sens naszej działalności na Podhalu i nabrałem pewnej praktyki badawczej, do zmęczenia fizycznego i psychicznego doszedł jeszcze element satysfakcji.

Krzysztof Panek

Podczas moich badań skupiłem się na doświadczeniach emigracyjnych mieszkańców Podhala. Długoletnie tradycje emigracyjne sprawiają, że każdy w tej okolicy zna co najmniej kilka osób – sąsiadów, bliskich, członków rodziny, którzy choć kilka lat spędzili za granicą. Jako że ludzie wolą wyjeżdżać do w miarę rozeznanej okolicy, emigracja z Podhala skupiła się w jednym mieście – amerykańskim Chicago. Stamtąd też pochodzi większość doświadczeń moich rozmówców. W swojej pracy planuję opisać różne aspekty ich pobytu w Ameryce, jak również konteksty wyjazdu i powrotu. Interesować mnie będzie doświadczenia ciężkiej pracy, wykonywanej w wąskiej przestrzeni powtarzających się zawodów, izolacja od amerykańskiego społeczeństwa, akcentowanie elementów regionalnej tożsamości silniejsze niż na terenach rodzimych, fascynacje i frustracje obcym systemem. Ciekawią mnie też motywacje skłaniające ludzi do powrotu.

Przez kilka kolejnych wyjazdów mój styl prowadzania wywiadów nieco się przekształcił. Zaakceptowałem to, że doświadczenia moich rozmówców będą często podobne. Przestałem kłaść nacisk na informacje najciekawsze i najbardziej odbiegające od normy. Stwierdziłem, że jeśli rozmówca chce opowiedzieć mi coś, co jest dla niego ważne, to nawet jeśli tak naprawdę mało mnie to ciekawi, to powinno być w pewnym stopniu ważne także dla mnie.

Marta Parfieniuk

Moja praca licencjacka będzie dotyczyła dziedzictwa Wspólnoty Leśnej Uprawnionych Ośmiu Wsi. Chcę napisać o tym, jakie wartości za sobą niesie ta organizacja, jaką historię opowiada o ludziach, których zrzesza, i jaką wiedzę oraz umiejętności kumuluje przez kolejne pokolenia. Szczególną uwagę postaram się przy tym skierować w stronę Chochołowa jako mojego głównego miejsca badań, skupiając się na kategorii autentyczności dziedzictwa i jego lokalności.

Wspólnota Leśna Uprawnionych Ośmiu Wsi jest wyjątkową na skalę Polski instytucją z długą i bogatą historią, sięgająca swoimi korzeniami czasów zaborów. Gdy Austro-Węgry zdecydowały o wystawieniu dawnych dóbr królewskich na licytację, państwo czarnodunajeckie, w skład którego wchodził m.in. Chochołów, zostało zakupione przez Jana Pajączkowskiego. Ten jednak, zniechęcony, szybko zdecydował się odsprzedać ów majątek. Chłopi postanowili skorzystać z okazji i wykupić swoją ziemię, jednak przez ich chłopskie pochodzenie nie przysługiwało im to prawo, dlatego potrzebowali pełnomocnika. Do tej roli wybrali księdza z Czarnego Dunajca, Andrzeja Szczurkowskiego. Duchowny okazał się jednak nieuczciwy, zaczął traktować wykupione przez chłopów dobra jak swoje własne i domagał się pańszczyzny. Państwo czarnodunajeckie przechodziło następnie przez kolejne ręce, a każdy nowy nieprawny właściciel był gorszy od poprzedniego. Ta zła sytuacja trwała dopóki chłopi sądownie nie dowiedli swoich praw. Zgodnie z wyrokiem zakupioną ziemię oddano do zarządu gminom. Natomiast w 1956 r. w wyniku ponownych starań Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Nowym Targu przekazało lasy do rąk uprawnionych, którzy założyli Wspólnotę.

Dziś Wspólnota Leśna jest instytucją zrzeszającą ponad dwa tysiące uprawnionych osób z ośmiu wsi na Zachodnim Podhalu. Uprawnieni z pokolenia na pokolenie dziedziczą udziały, czyli każdy uprawniony dostaje raz lub dwa razy w roku parę metrów sześciennych drewna w zależności od ilości udziałów, które posiada. Drewno to pozyskiwane jest z terenów Doliny Chochołowskiej i Doliny Lejowej, częściowo położonych dzisiaj na terenie Tatrzańskiego Parku Narodowego. Las wspólnoty rozszerza poniekąd lokalność wsi na podlegające jej tereny w dolinie i pozwala uprawnionym wydzielić ,,swoje” Tatry od ,,wspólnych” Tatr. Obowiązkowa praca każdego uprawnionego na rzecz wspólnoty stymuluje natomiast dziedzictwo i kulturę drewnianą, szczególnie ważną w Chochołowie, gdzie stały dopływ drewna do uprawnionych pomaga w renowacji zabytkowych drewnianych domów, ale też ożywia lokalne tradycje, zachęca do prac stolarskich, snycerskich i rzeźbiarskich. 

Zawsze, kiedy jestem pytana o temat swoich badań, mówię, że podążyłam za tym wątkiem już pierwszego dnia w terenie, próbując zrozumieć, dlaczego na co drugim chochołowskim podwórku leży tyle drewna. Zaczęłam powoli zgłębiać temat, przeprowadzając wywiady z uprawionymi, drwalami, leśniczymi, rzeźbiarzami i snycerzami, w lasach, tartakach i drewnianych chatach. Skakałam po leśnych potokach, numerując z leśniczymi kłody, zachęcona przez miejscowego rzeźbiarza zrobiłam swoją pierwszą płaskorzeźbę w drewnie i obowiązkowo zaliczyłam spacer w Dolinie Chochołowskiej. Wszystkie te doświadczenia sprawiły, że poznałam Chochołów jak żadne inne miejsce na świecie, a ja sama jako badaczka na przestrzeni tych kilku wyjazdów stałam się bardziej skupiona i wielozadaniowa. Wydaje mi się, że przez specyfikę wywiadów antropologicznych zaczęłam odnajdywać się w roli aktywnej słuchaczki, przez co łatwiej jest mi teraz zrozumieć inny styl życia i rozumowania ludzi. Świat zawsze był skomplikowany, ale poznanie tak wielu taktyk i punktów widzenia sprawiło, że dla mnie pokomplikował się jeszcze bardziej, a jednocześnie zaczął się objaśniać.

Julian Rosiński

To zabrzmi jak jakaś ckliwa scenka, ale naprawdę, gdy stałem w drzwiach z plecakiem, tuż przed pojechaniem na pierwszy wyjazd terenowy, przejęło mnie wrażenie, iż przede wszystkim czeka mnie tam przygoda. I miałem rację, bo te cztery pobyty wepchnęły mnie tam, do środka, pozwoliły przeżywać niesamowite historie ludzi, obok których normalnie bym przeszedł. Jestem za to naprawdę wdzięczny.
Swoje badania postanowiłem poświęcić górom jako naturalnemu tłu dla tych wszystkich historii, bo w każdej z nich występują właśnie one – niewymówione, praktycznie całkowicie niezauważone, pochylone nad gospodarstwami, tartakami, niosące w siebie odgłosy góral disco, ujadanie psów i rozmowy turystów. Na początku wydał mi się to po prostu bardzo oczywisty temat, oczywisty i może przez to łatwy, pomysł, który nie ma prawa nie wypalić, bo przecież one tam są, a oni są ich, bo Halny, owce, narty i Zakopiec, bo Młoda Polska.  Okazało się jednak, że na granicy człowieka i góry istnieje jakaś przestrzeń, o której nie miałem dotąd pojęcia i to jej postanowiłem się oddać. Ciężko już na tym etapie kreślić linie, w których chciałbym zawrzeć pracę licencjacką. Uważam, że niezwykłości opowieści, jakie usłyszałem, ogólnie niezwykłości, jakich TAM doświadczyłem, należne będzie coś więcej niż jedna forma. Ale to tak naprawdę zobaczymy… w każdym razie proszę wybaczyć nieścisłości, zamglenia i ucieczkę w język, której tu dokonam. Na teraz wiem na pewno jedynie tyle, że drogą, która pozwoli mi tam dotrzeć, lub też której podejmę się, by odpaść, będzie ów język. Już przy pierwszej rozmowie wrażony w sam środek przez jego „operatorów”, ludzi gór. Podczas swoich badań rozmawiałem z góralami, zakopiańczykami i przyjezdnymi, z tymi, którzy wspinali się na najwyższe szczyty świata, i takimi, którzy na góry jedynie przez całe swoje życie patrzyli, rozmawiałem z rolnikami i rzeźbiarzami, z ratownikami i turystami. Piętrzące metafory podróży pionowej, wręcz literacka zdolność do operowania w nieistniejących (za pierwszy chwyt ucha) zwojach komunikatu, to mnie tam ściąga, nieustannie. Tam postanowiłem się rozłożyć, nakreślić, czym jest góra dla jej ludzi, jak do nich mówi, kiedy oni sądzą, że słyszą, gdzie przebiega granica między nimi i kto ją właściwie kreśli. 

Antonina Stanecka

Po pierwszym wyjeździe terenowym do Chochołowa zadałam sobie ważne pytania. Czyja perspektywa najbardziej mnie interesuje? Czyje historie automatycznie mnie przyciągały? W  których momentach nie mogłam oderwać się od – często nużących – transkrypcji, chcąc dowiedzieć się więcej? Najczęściej były to historie o codzienności, zwłaszcza o codzienności kobiet. Dotyczyły tego, co robią w ciągu dnia, jak pracują, co lubią, a czego nie lubią, co jest dla nich priorytetem, a przede wszystkim, jaka jest ich wizja wychowywania dzieci. Zatem właśnie ta perspektywa – matek góralek, stała się dla mnie kluczowa. 

Macierzyństwo jest oczywiście doświadczeniem wielu kobiet na całym świecie, można więc zadać pytanie, czy  na Podhalu ma ono jakiś szczególny charakter. Po czterech wyjazdach terenowych mogę śmiało stwierdzić, że tak. Wychowywanie dzieci w tym rejonie charakteryzuje się specyficznymi elementami, które wspominała niemal każda z moich rozmówczyń. Naturalnie każda z historii, które usłyszałam, była całkiem wyjątkowa, zawierała mnóstwo indywidualnych poglądów, często bardzo prywatnych opinii, zauważyłam też punkty wspólne dla wszystkich tych narracji. Ważną cechą macierzyństwa na Podhalu jest porównywanie przez góralki gospodarczej przeszłości z turystyczną współczesnością. Pokoleniowe różnice w wychowywaniu dzieci są bardzo duże. Głównym celem większości rodziców jest zapewnienie dzieciom lepszego życia niż ich własne. Jedną z kluczowych wartości przekazywanych dzieciom na Podhalu w domu, szkole i kościele (do którego uczęszczają właściwie wszyscy, przynajmniej co niedzielę) jest wiara katolicka. Na religię chodzi każde dziecko – bez wyjątku. Wśród ważnych, wspólnych wartości znajdują się tradycyjne elementy kultury podhalańskiej. Pomimo różnych głosów dotyczących potrzeby kontynuowania takich elementów dziedzictwa jak chodzenie w stroju, gwara, tańce czy śpiewy, na pewno nie są to elementy zapominane czy nieważne w procesie wychowywania. Jeszcze jednym kluczowym, według mnie, wspólnym doświadczeniem wpływającym na rodzinę i dom, a zatem również na proces wychowywania dzieci, jest wszechobecna od lat na Podhalu emigracja – stała lub czasowa, własna lub któregoś z członków rodziny. Celem większości rodziców jest zapewnienie dobrobytu rodzinie, co często wiąże się z trudnymi decyzjami i poświeceniami. Czasem oznacza to stałe rozdzielenie rodziny i życie w różnych częściach świata, czasem nieobecność kilkumiesięczną ojca spowodowaną pracą (najczęściej na budowie), czasem rezygnacją matki z pracy czy pasji na rzecz zajęcia się dziećmi i domem. Każda z tych decyzji jest indywidualna, jednak integralnie łączy się z doświadczeniem macierzyństwa na Podhalu. 

Po zakończeniu badań mogę stwierdzić, że spośród odwiedzonych przeze mnie miejsc Chochołów stał się tym, które poznałam najlepiej. Być może nawet lepiej niż miejsce mojego urodzenia. Nie oznacza to, że wiem o nim wszystko. Mam jednak nadzieję, że wystarczająco dużo, aby móc z czystym sumieniem napisać pracę, która będzie zgodna z rzeczywistością, jaką przedstawili mi rozmówczynie i rozmówcy. Półtora roku temu, po pierwszym wyjeździe zadawałam sobie mnóstwo pytań. Na część z nich znalazłam już odpowiedź, pozostałych wciąż szukam i być może w przyszłości je znajdę. Największym sukcesem, który wyniosłam z badań terenowych, jest kilka relacji, które wychodzą poza schemat badaczka – badana. Z tymi rozmówczyniami chcę utrzymywać kontakt, a gdy będę na Podhalu, na pewno je odwiedzę.

Ewa Winiarczyk

Moja praca będzie dotyczyć pogranicza polsko-słowackiego w kontekście lokalnych migracji. Większość wywiadów przeprowadziłam w Suchej Horze – słowackiej wsi, która  wraz z sąsiadującą Hladovką (Głodówką) przed 1924 rokiem należała do Polski. Dziś między Suchą Hora a Chochołowem przebiega państwowa linia graniczna. Granica między Polską i Czechosłowacją a potem Słowacją była przez długi czas zamknięta, chociaż jej forma zmieniała się na przestrzeni lat, tak jak i sposoby jej przekraczania. Dziś w Suchej Horze można zobaczyć wyjątkowo dużo wyblakłych napisów i odklejających się szyldów, które są pozostałością po okresie pomiędzy wejściem do UE, a wprowadzeniem euro. Zmieniająca się granica była pomocną ramą czasową dla moich rozmów, w dużej mierze dotyczących wspomnień i pamięci. Ponieważ nasz pierwszy wyjazd miał miejsce kilka miesięcy po lockdownie, mogłam rozpocząć badania od obserwacji jednego z protestów dotyczących zamknięcia granicy. Stopniowo zwracałam uwagę na jej asymetryczny charakter po obu stronach, do którego przyczyniały się instytucjonalne i materialne zmiany, jak i nieformalne wymiany czy migracje. Na moją główną grupę rozmówczyń wybrałam Polki, które przez małżeństwo i względy ekonomiczne przeprowadziły się na Słowację pomiędzy latami 1960–1980. Oprócz zaciekawienia ich historiami, wydały mi się też ważną grupą, ponieważ granica nie zawsze była dla nich rozmyta czy niezauważalna. Wiele z nich żyło też w jakimś stopniu, przynajmniej emocjonalnie, pomiędzy. Rozmawiałam z kilkunastoma takimi kobietami, i co ciekawe – nie znalazłam prawie żadnych mężczyzn, którzy braliby udział w lokalnych, ale stałych, migracjach. Będę starała się więc opowiedzieć o polsko-słowackim pograniczu szczególnie z perspektywy Polek w Suchej Horze, dopełniając obraz moimi obserwacjami i historiami innych osób, które często przekraczają – lub przekraczały – granicę pomiędzy dwoma wsiami.[

Na skróty

  • Dyżury
  • Katalog biblioteki
  • Plany zajęć
  • Pracownicy
  • Kalendarz wydarzeń

Adres URL źródła: https://etnologia.uw.edu.pl/instytut/badania/laboratoria-studenckie/laboratorium-chocholow

Odnośniki
[1] https://wyborcza.pl/alehistoria/ 7,121681,26889606, powstanie-chocholowskie-gdy-baron-zabral-ziemie-gorale.html
[2] https://wyborcza.pl/duzyformat/1,127290,2562286.html
[3] https://etnologia.uw.edu.pl/instytut/ludzie/pracownicy/maria-malanicz-przybylska